środa, 25 lutego 2015

Monaco i plebs Ligi Mistrzów

Zaraz po grudniowym losowaniu 1/8 Ligi Mistrzów (o parze Arsenal - Monaco) napisało mi się mniej więcej tak:

"Wenger niby w kościele wymodlić chciał, żeby tym razem nie wpaść na silnych, bo niby zawsze wpadał i dlatego odpadał. Ale to zawsze tłumaczenie glinianych kolosów jest. Jak się jest dobrym, to się przechodzi każdego bez marudzenia, jak się jest słabym, to się wymyśla milion powodów, czemu się nim jest. I ten Arsenal jest od lat słaby, więc na kogo by nie wpadł - ten silniejszy. A jak się jeszcze nie umie nigdy grupy wygrać, to już w ogóle pod górkę potem. Więc tak się te ofermy z Londynu przez lata tłumaczyły - że pech. A ja bym im odpowiedział cytatem z Tarantino: - Jakbyście byli lepsi, to jeszcze byście żyli. Ale Arsenal – klub kuriozum – lepszy nie jest. To średniak europejski, by nie powiedzieć – słabiak. Więc raz, że żałosne to, że się cieszą, że mają Monaco. A dwa – to właśnie Monaco może się cieszyć, że ma Arsenal. Ja tam mówię, że Monaco Angoli wyeliminują. Tak zgodnie z tradycją, że 1/8 to wyżyny dla ludzi Wengera. I jego samego".

Nie sądziłem jednak, że sprawa będzie załatwiona już po pierwszym meczu.

piątek, 23 stycznia 2015

Gortat to jest All-Star


Dziś skończyło się głosowanie.

Wprawdzie do pierwszych piątek się nie dostał, zabrakło naprawdę niewiele, ale wynik imponujący - grubo ponad pół miliona głosów. Pospolite ruszenie Polaków się udało. 

570 tysięcy głosów to więcej niż dostał:
- Chris Bosh, mistrz ligi z Miami
- Kevin Love, najgorętsze nazwisko lata
- Joakim Noah, najlepszy obrońca ligi ostatnich lat
- Paul Millsap i Al Horford z rewelacyjnej Atlanty
- Andre Drummond, tur z Detroit. 

To tylko na jego pozycji. Bo więcej też niż:
- Kyrie Irving, cud rozgrywający z Cleveland 
- Jimmy Butler - objawienie ostatnich tygodni
- Derrick Rose, supergwiazda z Chicago, MVP ligi
- Tim Duncan, legenda i mistrz ligi
- Kevin Durant - zeszłoroczny MVP
- Chris Paul - rozgrywający kompletny
- Damian Lillard - kompletny rozgrywający jutra
- Klay Thompson - fenomen z fenomenalnego Golden State
- Russell Westbrook - wiadomo
- Rajon Rondo - wiadomo

Więcej niż Nowitzki, Howard, czy genialny Kawhi Leonard bez którego San Antonio nie byłoby mistrzem.

Pewnie, głosowaliśmy plemiennie, nie dlatego, że faktycznie zasługuje na All-Star, tylko dlatego, że jest Polakiem. Wielu wyprzedzonych zagra jednak w Meczu Gwiazd, zostaną wybrani przez trenerów, Marcina nie wezmą, bo ze sportowego punktu widzenia nie zasługuje, nie ten kaliber, nie oszukujmy się.

Ale Marcin jest All-Star, bo zbudował przedsiębiorstwo Gortat Inc. Pracuje przy nim kilkanaście osób, to oni wykonują robotę marketingową; rozbujali głosowanie w social media wiedząc, że to zabawa na popularność, a nie wartość czysto sportową. Pracują przy wielu jego projektach społecznych, bardzo wartościowych projektach.

Gortat - to dziś w Stanach ogromna marka, którą Marcin (ze swoimi ludźmi) zbudował od podstaw. Charakterem, ambicją, inteligencją, klasą. To gracz, którego znają wszyscy, także poza parkietem. ESPN w Święta dał w szczycie oglądalności dokument właśnie o nim. Nie o Bryancie, czy LeBronie. O Gortacie.

To tak, jakby w Hiszpanii zamiast o Ronaldo, czy Messim rozmawiać o Cezarym Wilku.

czwartek, 8 stycznia 2015

Pogadanki o futbolu. Z Tadeuszem Konwickim


Dosłownie sekundę po napisaniu poprzedniej notki dowiedziałem się o śmierci Tadeusza Konwickiego, kolejnego z wielkich piszących kibiców. Konwicki był współautorem najmądrzejszej rozmowy o piłce, jaką w życiu czytałem. Z Gustawem Holoubkiem i Stanisławem Dygatem (innymi wielkimi kibicami) dyskutowali podczas legendarnych dla naszego piłkarstwa Mistrzostw Świata w Niemczech w 1974 roku. Rozmowy można znaleźć w kwartalniku "Konteksty", nr 3-4 (298-299), 2012 r. w opracowaniu Przemysława Kanickiego. 

Uderza intelektualna jakość i przenikliwość tych rozmów, strasznie jednocześnie zawstydzająca gadających o sporcie współcześnie, na przykład mnie zawstydzająca strasznie. Konwicki między innymi mówił tak:

Ja zresztą sam traktuję sport jako swój osobisty narkotyk[...]Oczywiście trudniejsza byłaby sprawa, gdybyśmy rozpatrywali ją z punktu widzenia poszczególnych rządów czy reżimów, jakie one mają w tym narkotyku korzyści. Ale ciekawe jest to, że prawo tego narkotyku obowiązuje dzisiaj na całym świecie, od państw świeżo powstałych aż do państw przeżywające swoje kryzysy mocarstwowe. Jest to ogromny narkotyk, dzisiejsze opium dla mas. 

Mnie się wydaje, że świat stał się ciasny. Niezależnie od tego, że teraz przypuszczalnie rytm przemijania epok będzie szybszy, to zdajemy sobie również sprawę, że jest nas szalenie dużo na naszej planecie. W związku z tym wielkie igrzyska sportowe przypominają trochę wentyl - taki gigantyczny wentyl bezpieczeństwa. Nagle w umówionej porze wypuszczamy w kosmos masę waporów, które się zbierają w ogromnej masie ludzi. Wszystkich frustracji, niedopieszczeń, zawodów, niemożności rozładowania się w jakichś innych sposobach, w innych ambicjach. 

...wszystkie te wielkie imprezy sportowe oscylują gdzieś na granicy bariery ogólnego zbiorowego  bezpieczeństwa, że siły użyte i przyłożone, natężenia i napięcia tych sił są o krok od jakieś eksplozji. Eksplozja taka zdarzyła się na olimpiadzie w Monachium i kiedy teraz obserwujemy całą dobrą wolę organizatorów, którzy tak wspaniale przeorganizowali, przedobrzyli, przefraternizowali te mistrzostwa, cały czas obawiamy się, że spod tej słodyczki zaczyna wyłaniać się jakiś kształt niewiadomej, dwuznacznej grozy. Wszystkie te wielkie wydarzenia sportowe w ostatnich latach zatrzymują się nad jakąś potężną przepaścią. 

Miałem uczucie, że na boisku pojawiły się dwie poważne firmy o ogromnych kapitałach zakładowych. Zatem obie drużyny poważnych byznesmenów zachowywały się z nadzwyczajna ostrożnością. Ja nie czułem w nich onieśmielenia uroczystościami czy majestatem dnia rozpoczęcia igrzysk, mnie się wydawało, że oni są po prostu obciążeni straszliwą odpowiedzialnością moralną, finansową i prestiżową. 

Ale Holoubek tutaj poruszył rzecz dla sportu dramatyczną i dosyć mętną, mianowicie problem doskonałości. Drużyny piłkarskie osiągają w tej chwili taką doskonałość, że[...]plus zderzy się z plusem i nic z tego nie wynika. Po prostu z doskonałości wyłoni się fenomen jałowości. Gdzie te czasy, gdy w meczu o puchar Europy Real prowadził z Benficą 3:0, a mecz zakończył się zwycięstwem Benfiki 5:3! Nie ma po prostu goli, a przecież piłka nożna została wymyślona po to, żeby strzelać bramki. Poza przyjemnym baletem dla oka czy ciekawym ruchem na boisku chcemy, żeby padały bramki, które tworzą dramat, tworzą fabułę na boisku. Wydaje mi się, że coś niedobrego zaczyna się dziać z piłką. Widzimy już od pewnego czasu mecze, które się kończą niczym, kończą się nierozegraną, czyli jakimś niespełnieniem dramatu. 

Chciałbym wygłosić wielką pochwałę Górskiego. Wydaje mi się, że wczorajszy dzień to ogromna zasługa przede wszystkim trenera i jego najbliższych współpracowników. Myślę tutaj o Gmochu i o Strejlau. Przecież pamiętamy, czego zawsze nie dostawało naszej drużynie. A mianowicie: elementu dorosłości. Nasi piłkarze powodowali się zawsze jakimiś kompleksami. Widziało się w nich niewiarę we własne siły, widziało się w nich rodzaj histerii, która czasem sprawiała, że rzucali się do rozpaczliwego ataku i zwyciężali, ale najczęściej ta histeria sprawiała, że po prostu przegrywaliśmy w sposób irytujący. Górski dokonał wspaniałej metamorfozy. Mnie się wydaje, że nauczył ich po prostu wiary we własne siły: że są mężczyznami, że potrafią grać i osiągnąć jakieś umiejętności techniczne. Po prostu zbudował ich od nowa, jako ludzi i jako zawodników. 

Z tego by wynikało, że nasza drużyna to w piłkarskim artyzmie trochę Gombrowicz. Dzięki dziwnym uderzeniom i niezwykłemu stylowi gry wyeliminowała w końcu mistrza nad mistrzami. 

...my nie zawsze dorastamy do sytuacji. A myślę tutaj o sytuacjach wyjątkowo trudnych i wyjątkowo odpowiedzialnych w życiu ogólnym, że tak powiem - globalnym. Pójdę nawet dalej: wydaje mi się, że istnieje rodzaj kompleksu, że my się boimy tych ostatecznych, najbardziej wyśrubowanych sytuacji. Mamy wiele kompleksów, które się wyrażają chociażby w naszych histerycznych lękach przed każdym meczem. Otóż wygląda na to, że nasza drużyna piłkarska przełamała te dziwne bariery naszych powszechnych kompleksów[...]Wygrali wielką wojnę z naszymi kompleksami. Jeśli nie ze wszystkimi, to przynajmniej z moimi.

Chciałbym tak myśleć i mówić o piłce. Chciałbym tak myśleć i mówić w ogóle. 


  

Barańczak i poezja koszykówki. Postscriptum


Stanisław Barańczak - działacz opozycji demokratycznej w latach komuny. Wykładowca uniwersytecki w Stanach Zjednoczonych. Tłumacz literatury angielskiej - wybitny tłumacz. Ale przede wszystkim poeta - wybitny poeta.

Zmarł drugiego dnia świąt, po długiej i ciężkiej chorobie, w swoim domu niedaleko Bostonu. Hołd poecie oddał na swoim blogu ("Futbol jest okrutny") Michał Okoński - przypominając wiersz Pierwsza piątka. Okoński nazwał utwór Barańczaka najlepszym wierszem o sporcie, jaki kiedykolwiek powstał.

Nie wiem, czy jest to najlepszy wiersz o sporcie, jaki kiedykolwiek powstał; na pewno jest najlepszy, jaki kiedykolwiek o sporcie czytałem. Przywołałem go w całości w notce poniżej, osobnej, o tutaj, żeby w tej samej nie pchać się z własnym komentarzem - nie śmiałbym wpychać w bezpośrednie sąsiedztwo słów biednych i ułomnych, zaraz obok tych doskonałych.

Oddałem poetyckiej perfekcji cały post, tak jak poeta oddał niemal całą zwrotkę we władanie Larrego Birda i Kevina McHale'a, by podkreślić ich geniusz, wyjątkowy i osobny, nie tłocząc go obok znakomitych, ale jednak mniej doskonałych kolegów, z legendarnego Boston Celtics lat osiemdziesiątych. Barańczak odmalowuje poetycko początek meczu w Boston Garden. Nie wiemy z kim. Jakby chciał powiedzieć, że była to drużyna zbyt idealna, by zaprzątać sobie głowę rywalami. Odmalowuje z talentem, wyczuciem i smakiem, w wierszu znakomicie zorganizowanym, dokładnie tak, jak zorganizowana była gra Celtów. 

Okoński, dziennikarz Tygodnika Powszechnego, wspomina, że namawiał w połowie lat dziewięćdziesiątych Barańczaka, kibica nie tylko Celtów, ale koszykówki w ogóle, na esej o NBA. Nie udało się. Tytanowi pracy, jakim był wywodzący się z Poznania poeta, brakowało czasu. Nie mogę odżałować tego nieistniejącego eseju. Co by w nim było? O geniuszu Jordana? Chorobie Magica? Bezczelności Barkleya? Szaleństwach Rodmana? A może skończonej doskonałości Chicago Bulls? A może o swoich Celtach, którzy po erze Birda pogrążyli się w niekończącej się bylejakości.

Ciekawi mnie, czy w ostatnich latach, świadomy swojej choroby, śledził rozgrywki nadal. Należy przypuszczać, że tak, zwłaszcza, że jego Celtowie w końcu mogli dać trochę radości schorowanemu poecie-kibicowi. Po latach znów przecież wybili się na sam szczyt, po raz pierwszy od ery Birda. Barańczak oglądał? A może nawet zajrzał do Boston Garden, kiedy ludzie Doca Riversa pokonywali w finałach odwiecznych rywali - Los Angeles Lakers? Co miałby do powiedzenia o współczesnych bohaterach Bostonu, co do napisania: 

o cwanym z wyglądu mistrzu błyskotliwych podań, Rajonie Rondo, kilka ledwie cali, 

ofensywnym geniuszu, choć leniwym w ruchach, kapitanie Piercie, 

bezczelnym długorękim też Kevinie (Garnett),

Allenie - mistrzu strzałów z dystansu. 

Symboliczne. Barańczak odchodził razem z tą drużyną. Po Allenie zniknął Pierce z Garnettem, potem trener Rivers. Na samym końcu, tuż przed Bożym Narodzeniem, genialny chuligan Rondo. Kilka dni później i Barańczak. Od mistrzostwa ery Birda do lat odbudowy, od porażek znów do zwycięstw i mistrzostwa Pierce'a, by ponownie zanurzyć się w budowanie od zera. Zamknięty cykl narodzin i schyłku, świetności i smuty, życia i śmierci.

Kilka magicznych zwrotek o tamtym Bostonie to dla mnie szczególnie ważna sprawa, bo dowodząca, że sport nie jest tylko głupią rozrywką tłumów, jak chciał inny wielki pisarz - Mario Vargas Llosa (mówił, że piłka nożna jest popularna, bo głupota jest popularna). Bzdura, sport potrafi zawładnąć umysłami najwybitniejszymi, najbardziej żywymi i płodnymi, umysłami wrażliwymi i wymagającymi - estetycznie, emocjonalnie, intelektualnie. Wychodzi na to, że sport może być ich inspiracją. Przyglądanie mu się może być twórcze. 

A, idąc dalej - wszyscy artyści rozmiłowani w sporcie (Barańczak, ale i Konwicki, Holoubek, Dygat, Pilch, Kuczok, Galleano, Rushdie, Orwell, dziesiątki innych) pośrednio mówią, że tym, którzy widzą w nim li tylko głupią, przyziemną rozrywkę, może brakuje kompetencji, wyobraźni, czy smaku, by dostrzec jego bogate, acz złożone piękno. "Co może być ciekawego w dwudziestu dwóch (dziesięciu, dwunastu, itd.) biegających za piłką facetach?" - ile razy każdy z nas słyszał taką mądrość, dowodzącą tylko jednego, że krasomówca to zwykły ignorant, który w dodatku wiele traci, choćby wiedzę, że za piłką uganiają się także kobiety.

Zastanawia mnie jeszcze rozmiłowanie Barańczaka w koszykówce. Sam uważam ją (szczególnie w wydaniu enbijejowskim) za sport niezrównany. Poeta doskonałość tą oddaje w doskonale zorganizowanym wierszu, harmonijnym niczym natarcia Bryanta, płynnym jak kozioł Currego, pełnym jednak wewnętrznego dynamizmu jak gra Westbrooka, dostojnym dostojnością mistrza Duncana. 

Koszykówka - gra doskonale skończona, zdaje się mówić poeta. Jak jego o niej wiersz.

Ps. Kiedy postawiłem kropkę za ostatnim zdaniem, dowiedziałem się, że właśnie zmarł inny poeta-kibic: Tadeusz Konwicki. Współautor (wraz z Dygatem i Holoubkiem) niezrównanych rozmów o futbolu, które można znaleźć w "Kontekstach", nr 3-4, 2012 r.

Konwicki: "Sport był rodzajem poezji". 

środa, 31 grudnia 2014

Barańczak i poezja koszykówki



Stanisław Barańczak

Pierwsza piątka

W oceanicznym ryku nabitej głowami hali
Boston Garden, w ekstazie od górnych galerii po parter,
wbiegają truchtem, luźni, zblazowani, cali
w niby-leniwej glorii, pięć piętrowych panter:
długoręki Kevin McHale, sześć stóp i dziesięć cali

ofensywnego geniuszu; chmurny i uparty
wielkolud Robert Parish; piegowaty Dennis
Johnson, mistrz błyskotliwych podań; jego partner
Danny Ainge, cwany gówniarz z wyglądu, bezcenny
artysta strzałów z dystansu; aż wreszcie wstępuje na parkiet

Larry Bird (z trybun: „LA-RREE!!!”), kluchowaty, senny
blondas, w którym nikt by się nie domyślił żywej,
jedynej, wszystko dotąd zaćmiewającej legendy.
Fale wrzawy wzbierają, aż burzliwe grzywy
walą się, nagła cisza święci ewidentny

fakt: w dziejach koszykówki nie było drużyny
tak zgranej, niezrównanej. Gwizdek, pierwszy wyskok
do piłki. Parish; Johnson; McHale czterema dużymi
krokami dopada kosza, dwa punkty, ryk: znów im wyszło.
„Socjotechnika: bez meczów, lig, tabel zbyt by się dłużyły

tygodnie”, mruczę zawistnie. (Bird rzuca się w kłębowisko
ciał, zwód, łuk strzału: znowu!). Nie: tylko trochę mniej niedoskonali
niż każdy, są doskonale kochani, nienawidzeni, są wyspą
wyrosłą nad obojętność. Na mgnienie. Tak, ale na mgnienie ocali
ich to, że wystają o głowę ponad tę resztę, to wszystko.