poniedziałek, 30 grudnia 2013

Styczeń - miesiąc bez (piłkarskich) właściwości? Cz.1


Liga Mistrzów zapada w zimowy sen po jesiennych bataliach w grupach, a przed wiosennymi grami najważniejszymi, w poszczególnych ligach też jakby odprężenie – jest czas, żeby odbębnić obowiązki w mniej istotnych krajowych pucharach, kto miał usadowić się na szczytach tabel ten już to zrobił, a do najważniejszych rozstrzygnięć i tak dojdzie dopiero, gdy stopnieją śniegi. O piłkarskiej wakacyjności środka zimy mówi nawet okienko transferowe, otwierane rokrocznie na moment właśnie w styczniu. No i dla niektórych najważniejsze – usypia liga polska, co sobie będzie takim zimowym niby-graniem głowę zawracać, stworzona jest do większych celów..

W styczniu zbliżającego się roku rozegrane zostaną jednak trzy hitowe mecze, spotkania kluczowe, mogące okazać się decydującymi w ostatecznym rozrachunku. W trzech różnych ligach.

5.01: Juventus – Roma.

Liga włoska nie przykuwa już takiej uwagi jak dawniej i to błąd, choć częściowo usprawiedliwiony. Traciła swój blask stopniowo, krok po kroku zniechęcała do patrzenia na swoje boiska. Afery korupcyjne, ustawiane mecze (przez kluby, ale i bukmacherskie mafie), zubożenie finansowe (spotkany wiosną w Barcelonie mediolańczyk, oglądający, jak ja, Gran Derbi w Pucharze Króla, podsumował to zgrabnie: finito la fiesta!, nie pamiętam tylko, czy mówił o Milanie Berlusconiego, czy Interze Morattiego, być może mówił o obu), wyjazdy największych gwiazd (przyjeżdżają albo wygnani banici – Balotelli, Tevez – albo chcący wrócić do życia byli gwiazdorzy – Kaka), coraz słabsze wyniki w europejskich pucharach, fatalne stadiony, przemoc, zamknięte błędne koło. Nawet sukcesy włoskie nie przekonywały: jak Inter zdobywał Ligę Mistrzów to bez ani jednego Włocha w pierwszym składzie, z Portugalczykiem na ławce, jak reprezentacja zdobywała srebro na Euro 2012, to bardziej niż wygrane wryło się w pamięć ich finałowe upokorzenie przez Hiszpanów, upokorzenie, na które nawet Iker Casillas nie mógł patrzeć – prosił sędziego by skończył mecz jak najszybciej.

To są argumenty odsuwające od calcio słuszne, jeden jednak – paradoksalnie powtarzany najczęściej – jest bzdurny: że liga włoska jest nudna; że trenerzy tradycyjnie ustawiają zespoły defensywnie, grają głównie na zero z tyłu, niechętnie pozwalają graczom na rozwinięcie skrzydeł w ofensywnie, słowem, nie da się tego oglądać. Jak każda stereotypowa klisza tak i ta trzyma się mocno, choć od dawna nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, tylko w tym sezonie porwało do zatracenia szereg spotkań, wybiórczo przywołuję w pamięci tylko kilka: Fiorentina – Verona 4:3, Napoli – Inter 4:2, Inter – Parma 3:3, Napoli – Udinese 3:3, Lazio – Napoli 2:4. To tylko grudzień, meczów z popisami ofensywnymi, zwrotami akcji i zatrzęsieniem goli, było znacznie więcej.

W pierwszym tygodniu stycznia dojdzie we Włoszech do hitu nad hitami, liderujący Juventus podejmie drugą Romę. By zrozumieć wagę tego spotkania trzeba pogmerać nieco w historii, cofnąć się o kilka lat, do czasu powrotu Juventusu do Serie A po aferze Calciopoli, która karnie zdegradowała Starą Damę do drugiej ligi. Dostało się też wtedy Milanowi, a najbardziej na całym zamieszaniu skorzystał Inter. Zdobył pięć tytułów pod rząd, hojnie sponsorowany przez Massimo Morattiego zwieńczył panowanie potrójną koroną wziętą za czasów Mourinho, w 2010 roku. A Juventus po powrocie do elity nie umiał się odnaleźć, źle zarządzany, z fatalnymi transferami, ze złymi trenerami, miotał się od jednej błędnej strategii do drugiej, atmosfera wokół klubu była tak podła, ze piłkarze i działacze bali się własnych kibiców. Aż zespół w maju 2011 roku wpadł w ręce byłego piłkarza, trenerskiego niemal debiutanta – Antonio Conte..

Za czasów panowania Interu jedynie Roma rzucała hegemonowi, za każdym razem jednak nieudane, wyzwanie. Na pięć mistrzostw mediolańczyków czterokrotnie była druga. Klasyczna walka Dawida z Goliatem – Inter żył dostatnio pod szczodrym jeszcze panem Morattim, Roma ledwie wiązała koniec z końcem. Lepsze czasy miały nastać po objęciu klubu przez amerykańskich właścicieli. Jankesi od początku widzieli Romę globalną, chcieli rzucić do swych stóp nie tylko Włochy, ale całą Europę, najlepiej od zaraz, zauroczył ich eksperyment z Guardiolą w Barcelonie i o tym samym marzyli w Rzymie, jednak zatrudnienie Luisa Enrique i przeszczepianie barcelońskiej filozofii na włoskiej ziemi się nie udało. Podobnie jak oddanie Romie legendarnemu Zdenkowi Zemanowi. Zły los chciał, że akurat wtedy, po abdykacji Mourinho w Mediolanie, kiedy w przeciętność zaczął staczać się Inter. To był idealny moment dla Romy żeby w końcu dopaść pierwszego miejsca, wydawało się to oczywiste, skoro chudo biedni rzymianie byli tuż tuż od tronu, to teraz, w końcu odżywieni, z ustępującym Interem, muszą sięgnąć po mistrzostwo. Niestety, Roma od 2010 roku, od ostatniego triumfu Interu, a swojego wicemistrzostwa, nie uplasowała się już tak wysoko. W jej buty wskoczył Juventus, a sami Giallorosi zaczęli miotać się od koncepcji do koncepcji, wyniki nie zadowalały, atmosfera gęstniała, zaczęło być coraz gorzej, aż w końcu, tego lata, nastał Francuz – Rudy Garcia…

… Antonio Conte zmienił Starą Damę nie do poznania. Turyńską anarchię opanował wprowadzając żelazną dyscyplinę Za punkty kazał umierać na boisku, słaniający się od opętańczego biegania bez przerwy, zamroczeni piłkarze bali się prosić o zmianę, poza nim rządził twardą ręką nie pozwalając na żadne bezhołowie. Już w debiutanckim sezonie wygrał ligę, w dodatku w imponującym stylu, bił rekord za rekordem, by na koniec sezonu nie przegrać żadnego meczu! Rok później obronił tytuł, w tegorocznych rozgrywkach przegrał tylko jedno spotkanie i jeden mecz zremisował, dziennikarze przewidują, że może, jako pierwszy trener w historii, zdobyć magiczne sto punktów na koniec rozgrywek. Wypaliły transfery Teveza i Llorente, kapitalnie rozwija się Pogba. Byłaby sielanka i koronowanie jeszcze przed świętami. Gdyby nie Roma..

… Rudy Garcia zdobył sensacyjny dublet z Lille w 2011 roku, jednak nikt chyba nie sądził, że odmieni Romę tak szybko, już od pierwszej debiutanckiej kolejki. Zaczął jednak Francuz sezon rekordowo, od dziesięciu zwycięstw z rzędu, co nie udało się nikomu wcześniej. W dodatku we wszystkich dziesięciu zwycięstwach straciła Roma ledwie jednego gola. Piłkarski świat oniemiał, bo przed sezonem odeszli kluczowi gracze: obrońca Marquinhos, pomocnik Lamela, napastnik Osvaldo. Oniemiał także dlatego, że Roma wygrywała w urzekający sposób, grając ofensywnie, pięknie, zachwycająco. Swoją filozofię francuski trener artykułuje krótkim: „Jeśli nie będziemy umieli wymienić trzech podań z rzędu z pierwszej piłki, to po co w ogóle nas oglądać?”. Kibice oglądali chętnie, Roma przypominała najlepszą siebie z czasów trenera Spallettiego. Odżył gracz-pomnik, Francesco Totti, i jeśli po dziesięciu wygranych z rzędu przytrafiły się Romie cztery kolejne remisy, to mówi się, że właśnie dlatego, że zabrakło Il Capitano. Cesarz połowy Rzymu wrócił, wróciła Roma do wygrywania. Nie przegrała żadnego meczu w lidze, straciła najmniej bramek, ledwie siedem. Byłaby sielanka, gdyby nie Juventus..


Rozgrywa rekordowy sezon Stara Dama, rozgrywają rekordowy Giallorosi. Na tą chwilę Roma traci do lidera z Turynu pięć oczek. Mecz na szczycie odbędzie się właśnie w Turynie, w niedzielę 5. stycznia o 20:45. Jeśli Juventus wygra to sprawa mistrzostwa może być przesądzona. Osiem punktów to za dużo dla uboższej kadrowo Romy, Conte na masowe przegrywanie wiosną nie pozwoli, w dodatku Juve nie będzie biło się w Lidze Mistrzów, a w mniej wymagającej Lidze Europy. Jeśli wygra Roma, dojdzie lidera na dwa punkty i wszystko będzie miała w swoich rękach, rewanż zagra w Rzymie, nie musi się martwić Europą – nie gra w pucharach wcale. Remis nic nie rozwiąże. Roma w tym sezonie jeszcze nie przegrała. Juventus wygrał wszystkie ligowe mecze u siebie. Mecz sezonu we Włoszech? Na pewno. Choćby dlatego, że zdecyduje, czy będą ewentualne kolejne mecze sezonu. 

wtorek, 24 grudnia 2013

Futbol na nie


Byłem pewien, że co, jak co, ale uwolnienie świata (przynajmniej chwilowe) od Andre Villasa-Boasa zostanie z entuzjazmem przyjęte szczególnie przez kibiców Tottenhamu. Oniemiałem gdy okazało się, że jest liczne grono twierdzące, że zwolnienie Portugalczyka było błędem. Nie wierzę, że kibicowanie Tottenhamowi wymaga aż takiej dawki masochizmu, by chcieć dalej smakować tak wybitnie niestrawne dania, jakie serwował były już – na szczęście – menadżer Kogutów.

Mam znajomego, który lubuje się w niezbyt wyszukanych piłkarskich metaforach – tenże stwierdził, że na boisku musi być trochę jak w łóżku: ważny jest polot, odwaga, wyobraźnia, gra nie może być obliczona tylko na suchy wynik, powinna też zawierać szczyptę namiętności, odrobinę choć fantazji z domieszką improwizacji, tak, by dała satysfakcję obu stronom (czytaj: trenerowi i kibicom). Inaczej może i bramkę strzelisz, niby trzy punkty zapiszesz, ale w sumie do końca nie można być zadowolonym – jedna ze stron pozostaje nie do końca zaspokojona.
  
Gdyby iść tym tropem to w Villasie-Boasie można widzieć trenerskiego – bardzo przepraszam – impotenta, takiego, co to bardzo chciał i niby nawet wiedział jak, ale nie bardzo mu wychodziło; podobno wybitny strateg, niby znakomity teoretyk, tylko w praktyce coś nie za bardzo działało. I jak każdy potrzebujący udowodnienia, że jest inaczej mógłby na dowartościowanie znaleźć sporo niby-argumentów: że osiągał w podbojach rekordy (punktowe), że najczęściej strzelał (ale nieskutecznie), że miał posiadanie (sztuka dla sztuki, niewiele z tego wynikało), że najmniej tracił (do czasu). Niby wszystko wspaniale, tylko czegoś brakowało.

Tottenham frustrował stylem gry, trener jeszcze bardziej frustrował sfrustrowanych tłumaczeniami, że wszystko jest w najlepszym porządku, bo zespół taktycznie się rozwijaja, co sugerowało, że chce wyplenić pozostałości po ignorancie Redknappie: zapanować nad improwizacją, przypadkowością, nauczyć graczy kontroli nad wydarzeniami, chłodnego myślenia zamiast naiwnego rozgorączkowania. Chciał zamknąć grę w schematach, nauczyć gry systemowej, tak, by to system wygrywał, a nie żywa drużyna. Piłkarze mieli być jak idealni biurokraci ze świata Maxa Webera – pozbawieni w robocie własnych osobowości (więc i wad), całkowicie oddani systemowej pracy.

Sęk w tym, że wyglądało to tak, jakby trener ową taktykę fetyszyzował, jakby stała się dla niego sztuką dla sztuki, realizacja jej (cokolwiek to znaczy) perwersyjną przyjemnością samą w sobie. A taktyka chyba powinna być po coś, albo dla masowego wygrywania (a to było iluzoryczne, nie tylko rozgrzewające spotkania na szczycie kończyły się wstydliwymi kompromitacjami, ale i pomniejsze wprawki również) albo dla satysfakcji estetycznej, a tu był największy dramat. Bo pretensje można mieć nie tylko za upokarzające porażki, ale także (a może dla wielu szczególnie) za odpychające zwycięstwa.

Nie w samej koncentracji na taktyce był problem Tottenhamu, ale w tym, jaka ona była. Wybitnie asekurancka, z zabezpieczeniem wszystkiego, co się dało, z zabranianiem każdego ruchu będącego ryzykiem większym niż najmniejsze. Z minimalizmem ofensywnym, z kneblowaniem wyobraźni, ze strachem, bez ikry i odwagi, ze strzałami z dystansu, żeby za bardzo nie zaatakować, żeby nie przeszarżować, żeby się nie zapomnieć. To jest taktyka – wydaje się – zakompleksieńca, człowieka z brakami, który boi się iść po swoje, niewierzącego, że zespół może wyjść na plus nawet jak coś pójdzie nie tak, nawet jak straci bramkę. 

To w taki system chciał zamknąć grę Kogutów ich były trener, taką osobowość własną chciał (pewnie nieświadomie) nadać tej drużynie. Jak ważny jest rys osobowość trenera na zespole dowodzi Alex Ferguson. Dowodzi Mourinho. Dowodził Guardiola od samego początku, dowodzi Simeone. Dowodzi wielu innych i dowodzi też Villas-Boas, tylko że odwrotnie niż wymienieni. A na taką osobowość Portugalczyka Tottenham zwyczajnie nie zasługuje. Nie zespół z takim potencjałem. Gdyby jeszcze za tą bojaźliwością szły wyraźne sukcesy, ale jak najlepsza defensywa Spurs spotkała się z najlepszym atakiem City to przyjęła sześć bramek. Potem pięć od The Reds, wcześniej u siebie trzy od przeciętniaków z West Hamu, w dodatku w meczu derbowym, też u siebie. Adwokaci trenera mówią, że chciał grać odpowiedzialnie, zabezpieczać się, dominować, mieć kontrolę. Tyle że gra zaprzeczała tym założeniom. Tottenham naruszyć było łatwo, a zespół, któremu strzelać zakazano nie umiał odpowiedzieć wcale. Taka taktyka skuteczna, owszem, mogła być na wyjazdach, zaryglowanym, zabezpieczonym gościom łatwiej było wygrać grając z kontry przeciw atakującym gospodarzom, atakującym, bo grającym przed własną publiką – gdzie atakować nakazuje przyzwoitość. Ale zwycięstwa na obcych boiskach połączone z częstymi porażkami u siebie oskarżały trenera, a nie go broniły. Nie dziwię się kibicom wygwizdującym swoich graczy po meczach w północnym Londynie, kibic ze swoją drużyną się utożsamia, w trakcie meczu z biegającymi po boisku stanowi jeden organizm, a nikt nie chce przecież czuć się jak kastrat. Tottenham najchętniej wszystkie mecze grałby na wyjeździe, u siebie wymaga się podejścia odważniejszego niż stać było na to trenera.

Nie umiem wytłumaczyć sobie czym Villas-Boas uwiódł tych, którzy do końca mu wierzyli, może tęsknotą za ładem, porządkiem i planem obejmującym cały klub, wykraczającym daleko poza samą murawę, raczej w kierunku zarządców, a może niechęcią do radosnej twórczości poprzednika. Czasami mam brzydkie wrażenie, którego zaraz się wstydzę: że część fachowców patrzących na piłkę mitologizuje wyszukane taktyki i przenikliwe strategie z poczucia elitaryzmu – nie chcą być częścią ignoranckiej kibicowskiej gawiedzi, która pragnie tylko ofensywnych fajerwerków i której nie starcza intelektu, by docenić wagę gry w środku pola, czy potrzeby zbilansowania ataku z obroną.

Prezes Levy zwalniając Portugalczyka zareagował jak fan, ale wcale nie w przypływie emocji, ale raczej na chłodno. Siedząc na White Hart Lane widział nie raz, a raczej czuł, to, co inni. Jako kibic doskonale go rozumiem, też chciałbym utożsamiać się z brawurą, natarciami, odwagą, polotem, a nie kneblem i asekurantyzmem, nie wiedzieć czemu nazywanymi taktyką odpowiedzialności. Jestem prawie pewien, że piłkarze myśleli podobnie jak prezes.

Tych, którzy wolą nieodpowiedzialny Tottenham pod wodzą Sherwooda kieruje pewnie niechęć do wybitnie przeteoretyzowanego i przetaktycznionego Portugalczyka, a ofensywne, improwizowane wygibasy wezmą w ciemno po zatruwających w odbiorze daniach serwowanych dotychczas. Może i nowy trener skazany jest na porażkę, może zespół pod jego wodzą nie zajmie miejsca w pierwszej czwórce – preferując grę radosną i chwytliwą, lecz naiwną, rodem z przeszłości. Ale ten przegrany chociaż wzbudzi sympatię, odwrotnie niż przegrywający do tej pory, który, co najtragiczniejsze przy klęskach, budził u wielu jedynie niesmak.

I żeby nie było, że jestem romantykiem opiewającym ginących za bezkompromisowy, ofensywny futbol: wyjątkowo cenię pamiętną Grecję i tamten Inter pocący się krwią w Barcelonie. Tyle że w obu przypadkach sukces w inny sposób był niemożliwy. W Tottenhamie sukces wydawał się niemożliwy przy Portugalczyku.

                      

sobota, 21 grudnia 2013

Legii równanie do najlepszych



Historia uczy, że genialne i rewolucyjne idee są dla prostaczków zazwyczaj niepojęte. Czasami uda się je zrozumieć szczęśliwym zbiegiem okoliczności, po czasie. Wybitność strategii Legii rozjaśniła mi się, gdy myślałem o Tottenhamie Villasa-Boasa.

Portugalczyk zwycięstwami w Lidze Europy sam wiązał sobie pętle na szyi, nie od dziś przecież wiadomo, że to rozgrywki, na które mobilizuje się drugi garnitur europejskiej piłki. Kto się choć trochę szanuje, a i o własnym podwórku poważnie myśli, ten Ligę Europejską zwyczajnie odpuszcza, kto prowincjusz i chce się trochę dowartościować, ten na Ligę Europejską wyjątkowo się spina. Villas-Boas bardziej pyrrusowych zwycięstw odnosić nie mógł wygrywając w czwartki wszystko, co się dało. I skończyć musiał jak i skończył.

Legia ambicje ma większe, światu sygnał dała inny. Biadoliliśmy załamani – o ślepcy my! – licząc Legii mecze bez zwycięstwa, minuty bez gola, akcje bez strzału, nie dostrzegając w tym większego planu. Mistrz Polski nie wszedł do Ligi Mistrzów nie przegrawszy meczu(!), a przecież przywykliśmy widzieć naszych Mistrzów Polski odpadających pokornie niemal z każdym. Nie ma się co dziwić – taki Mistrz na Ligę Europejską miał prawo patrzeć z góry, idąc śladem najlepszych.

Sygnał drużyna Urbana dawała mocno, by nikomu nic nie umknęło, wyraźnie rzucała w świat, że prowincja futbolu ją nie interesuje, ambicje ma większe, plany górnolotniejsze, meczów nie wygrywała, bramek nie strzelała, żeby równanie do najlepszych w dwuznacznościach nie przepadły. W dodatku, dla podkreślenia nadwiślańskiej myśli, przegrywała Legia w najlepszych tradycjach romantycznej martyrologii, przegrywała lepszą będąc, jakby dla podkreślenia, że o przypadku nie może być mowy, robi zespół, co zamierza. Próbował trener Urban sugerować, o co chodzi, nieco sprawę rozjaśniać, mówił, że nie można być wynikowcem, w domyśle dodawał, że plan należy widzieć szerzej. Ważne, że w imieniu całej polskiej piłki przemawiał – dawał do myślenia światu jak wiele liderowanie w Polsce wymaga, ile potu i łez wylać trzeba, że na niewiele więcej sił już starczyć może, jak w ligach najmocniejszych.

I nawet zwycięstwo na Cyprze w ostatniej kolejce w plan się wpisywało, manifestem było, nieprzypadkowość porażek podkreślało, a teraz wygramy słabszym będąc, mówiło, nad wszystkim kontrolę mamy, dodawało.

I plan sukces, zdaje się, odniósł. Niedostrzegalne dla nas, na szczytach samych dostrzeżone zostało. Alex Ferguson podobno na bieżąco z polskimi wydarzeniami jest, niechybnie dlatego, że wielkim trenerem też jest i nic, co na boiskach Europy się dzieje, mu nie umknie. On równanie Legii do najlepszych dostrzegł, ambicje te pewnie szczerze popiera, swojego człowieka do Warszawy wysyła, radą zamierza wspierać.


Ale i hołd należny Urbanowi oddać trzeba. Wątpić nie wolno, że to w jego głowie plan męczeński się zrodził, sam przecież na szafot chętnie ją położył, dublet wygrywając i tabeli liderując pierwej, on – trenerów Winkelried.                

wtorek, 17 grudnia 2013

Czekając na wiosnę


Magia losowań bierze się pewnie stąd, że czekanie na mecz jest równie klawe jak sam mecz. Daje czas, żeby obudować rywalizację odpowiednimi fabułami – na długo przed pierwszym gwizdkiem. W przypadku Ligi Mistrzów to – podobnie jak same rozgrywki – fabuły najwyższej próby.

Mające najwięcej reprezentantów ligi - angielska z niemiecką - spotkają się tylko raz, ale za to konkretnie: Arsenal zmierzy się z Bayernem. Los ukarał Kanonierów za przegranie ostatniego meczu w Neapolu - i oddanie pierwszego miejsca w grupie - najsurowiej jak mógł, przydzielił im obrońcę trofeum, mocarny Bayern. Ale i Guardiola nie ma lekko - jak już wyrwał się z Katalonii, by gdzie indziej klecić drużynę znów zjawiskową, to poprzeczka nie chce obniżyć się ani o milimetr. Przejął przecież zespół doskonały, który wygrał wszystko i żeby przebić poprzednika musi wygrać trochę więcej niż wszystko - czyli obronić Puchar Mistrzów. I od razu po wstępnej grupowej rozgrzewce trafia na Arsenal, urzekający w tym sezonie jak bardzo dawno nie. Co ciekawe, za początek odbudowy drużyny Wengera uważa się mecz właśnie w Monachium z zeszłego sezonu, wygrany 2:0, gdzie niewiele dzieliło londyńczyków od sensacyjnego awansu.

Anglicy z Hiszpanami także spotkają się tylko raz, ale za to równie elektryzująco - Manchester City zagra z Barceloną. Na los psioczyć mogą i szejkowie, najpierw, w debiutanckich w elicie sezonach, nie umieli wyjść z trudnych grup, a jak już wyszli, to przydzielili im drużynę z Camp Nou. Spotkanie dwóch latynoskich fachowców na ławkach trenerskich; Manuel Pellegrini – żywy dowód na to, że nie tylko piłkarze masowo emigrują z Hiszpanii na Wyspy – wraca na Półwysep Iberyjski z tiki-taką przyszłości?  Szybszą, prostszą, skuteczniejszą? Spotkają się też koledzy z ataku reprezentacji Argentyny, marzący, by razem porozrabiać za niedługo w Brazylii. Messi kontra Aguero, o ile będą zdrowi, na dzień dzisiejszy obaj nie grają. Trener Martino zamierzał trafić z najwyższą formą na dwa ostatnie miesiące sezonu, teraz musi chyba pozmieniać nieco plany, żeby nie pożegnać się z Ligą Mistrzów zanim wiosna rozpocznie się na dobre. Ktoś pamięta, kiedy ostatnio Barcelona odpadła już w lutym?

Spokojniejszą przeprawę powinien mieć drugi klub z Manchesteru. David Moyes w końcu ma szczęście - przynajmniej na papierze - i zagra z Olympiakosem.

Łatwiej niż Arsenal i City ma też Chelsea, która zagra z Galatasaray. Podróż sentymentalna Didiera Drogby w rodzinne strony. Na Stamford Bridge spotka kompanię braci - Terrego i Lamparda - oraz futbolowego ojca Mourinho. Podobnie zresztą jak i Wesley Snejider, który przy Portugalczyku rozgrywał sezon życia (wygrał z Interem Ligę Mistrzów, z Holandią zdobył wicemistrzostwo świata). I pomyśleć, że byli tacy, którzy wykpiwali obydwu graczy zarzucając im udanie się na dobrowolną przedwczesną emeryturę gdzieś na prowincji wielkiego futbolu. Ładna mi emerytura – Iworyjczyk z Holendrem przeprowadzili decydującą akcję wyrzucającą za burtę wielki Juventus.

Smutno może wyglądać rywalizacja Atletico z Milanem. Wścieklizna graczy Simeone ma klasyczne objawy: jak tylko poczują krew, najmniejszą słabość, czy choćby i chwilę zawahania, to natychmiast rzucają się swoim ofiarom do gardeł, bez szans na litość. Milan przypomina ledwie zipiącego umarlaka, symbolami ich degrengolady są nawet chwile triumfu – obrazki z szalonej radości po golach strzelanych drwalom w Glasgow, czy zwycięski remis z dzieciarnią z Amsterdamu. I mimo że – o paradoksie! - jako jedyni Włosi przetrwali rozgrywki grupowe, już widzę śliniących się piłkarzy z Madrytu. Jeden zmartwychwstały Kaka to za mało.

Jeszcze lepiej niż sąsiedzi zza miedzy trafił Real - zagra z Schalke. Obowiązek do odbębnienia.   

Borussia Dortmund zmierzy się z Zenitem i – mimo że ma swoje problemy – trudno przypuszczać, by z Rosjanami sobie nie poradziła. Ludy wschodnie tradycyjnie mogą nie wybudzić się na czas z ligowej przerwy zimowej.

W ostatniej parze Bayer Leverkusen zmierzy się z PSG i ciężko tu o inną fabułę niż rozgrzewający spacerek paryskich książąt. Będzie mógł podokazywać sobie Zlatan, będą mogli poużywać sobie ci, którzy w nadzwyczajnych wyczynach Szweda widzą popisy giganta znęcającego się nad malutkimi. I szybko przypomną, że Ibra więdnie w meczach z elitą. Przyjdzie mu poczekać do ćwierćfinałów, by udowodnić, że jest inaczej.

Piłką podszyty


Nie jestem dziennikarzem, jestem kibicem. Ale kibicem pochłaniającym wszystko. Jeśli mecze poorganizowano tak, by transmitować możliwie każdy, to właśnie dla takich jak ja – bo z przyjemnością na każdy rzucę okiem, a potem jeszcze o nich poczytam. A spoglądać lubię nie tylko na szklany ekran, ale jeszcze chętniej na prawdziwą stadionową murawę, tak u siebie w mieście, jak i na wszelkich możliwych wyjazdach. Ale po kolei.

Pierwszy mecz jaki kojarzę nie był wcale obejrzany. Był usłyszany. Jako kilkuletni brzdąc spędzałem wakacje u ciotki, było lato 1992 roku, kadra Wójcika rozbijała się właśnie na Olimpiadzie w Barcelonie. Mówili o tym wszyscy, więc o bohaterach narodowych usłyszeć musiały także dzieciaki.

Chcieliśmy z kuzynem zobaczyć półfinał z Australią, ale ciotka, całą siłą swego autorytetu kategorycznie nam tego zabroniła; za późno – powiedziała – musicie już spać. Co było o tyle dziwne, że spać mieliśmy w pokoju przylegającym do tego, w którym rozkrzyczany telewizor dawał znać, jak to nasi leją tamtych. W  dodatku po każdej bramce ciotka wpadała do nas – niczym najszybsza agencja prasowa – z informacją o strzelcu i aktualnym wyniku. Nigdy nie udało mi się tego zrozumieć, czemu mianowicie meczu nie mogliśmy obejrzeć, ale wolno nam go było wysłuchać. Sytuacja powtórzyła się też w finale z Hiszpanią.

Pierwszy mecz obejrzany, a przynajmniej zapamiętany jako obejrzany, to półfinał Ligi Mistrzów: Barcelona – FC Porto, 1994 rok (czasu pomiędzy 1992, a 1994 nie umiem niczym wypełnić). Liryka Darka Szpakowskiego hipnotyzowała niczym gra Barcelony, utkwił szczególnie w pamięci niestrzelony przez Ronalda Koemana rzut karny, bo w przerwie meczu Włodek Szaranowicz mówił, że już nawet zapisał sobie tego gola Koemana, bo Koeman z karnych nie myli się nigdy, a tu, drodzy państwo, taka niespodzianka. Więc postanowiłem przychylnym okiem spoglądać od teraz na tego Koemana, żeby już więcej z tych karnych nie pudłował (znacznie później dowiedziałem się, że Koeman był obrońcą, który strzelił ponad 200 goli w karierze).

No więc po kilku tygodniach kibicowałem temu Koemanowi w finale Ligi Mistrzów w Atenach. Rywalem był arystokratyczny, dostojny Milan. Ani Koeman ani cała Barcelona nie mieli szans z tym Milanem, Włosi rozbił Katalończyków 4:0. Pamiętam żałobną narrację Szpakowskiego nad upadłą Barceloną, że to się nie godzi tak przegrywać, że to zbyt wielki klub na takie klęski. Więc pewnie przez wrażliwą, albo może katastroficzną naturę postanowiłem przychylnym okiem spoglądać od tej pory nie tylko na Koemana, ale całą tą przegraną Barcelonę, zamiast na zwycięski Milan. (Znacznie później dowiedziałem się, że trzy dni wcześniej Barcelona zdobyła mistrzostwo Hiszpanii i najprawdopodobniej piłkarze wspaniałego Dream Temu Johana Cruyffa byli w Atenach zwyczajnie skacowani, po bardzo mokrym świętowaniu nie mieli siły biegać).

A zaraz potem był niezapomniany World Cup ’94 w USA, fundament mojej futbolowej szajby; bohater dzieciństwa Romario – król strzelców turnieju (znacznie później dowiedziałem się, ze to on tak rozpijał Barcelonę), młodziutki, siedemnastoletni Ronaldo na ławce rezerwowych Brazylii, dredziarz Henrik Larsson u Szwedów, Maradona Karpat (George Hagi) u niesamowitych Rumunów, ten prawdziwy Maradona wywalony z Mundialu za rzekomy doping, obok niego Batistuta, czy Caniggia, mecz Rumunów z Argentyną – najlepszy mecz w historii piłki nożnej, rewelacyjni Bułgarzy ze Stoiczkowem, którzy wyrzucili z turnieju Niemców, radośni Nigeryjczycy, stuletni Roger Milla strzelający dla Kamerunu, Oleg Salenko wbijający pięć drużynie Milli, samobój Escobara, którego zamordowano po powrocie do Kolumbii, czarujący Roberto Baggio z kitką, Roberto Baggio nie strzelający karnego w finale, triumf Brazylii, ogromne stadiony, miliony ludzi na trybunach. Najlepszy mundial w historii. Mój pierwszy.

To był ciągle jeszcze świat, w którym za zwycięstwo dawano dwa punkty, Liga Mistrzów była tylko w środy, prawie w ogóle nie było sportu w telewizji, bo telewizji też prawie w ogóle nie było. Internet nie istniał wcale.

Szukaliśmy więc informacji w gazetach, które istniały niczym relikwie, mało było ich w kioskach, więc trzeba było się śpieszyć rano z zakupami, wymienialiśmy się naklejkami Panini, rozpisywaliśmy turnieje na kartkach i całe dnie graliśmy, graliśmy, graliśmy. Jeszcze Włodek Szaranowicz witał się z raz w tygodniu nieśmiertelnym: „Hej, hej, tu NBA!”, a z ekranu machał Charles Barkley, więc mieliśmy też szajbę koszykarską. Pod wielkimi silosami, w opuszczonej przestrzeni fabrycznej upadłej komuny, z pokradzionych torów zrobiliśmy kosze i niczego sobie boisko. Fakt, potem trzeba było się gęsto tłumaczyć z tych torów, nikt jednak nic nie pisnął, boisko przetrwało. A na nim niezapomniane batalie w czterech kwartach do stu każda.

Gorzej było z boiskiem piłkarskim. W miasteczku było jedno sensowne, zarezerwowane dla okręgowej drużyny piłkarskiej, zamykane na cztery spusty. Właziliśmy tam, by pograć choć przez kwadrans, po jakimś czasie przybiegał dozorca, by nas przegonić, przeganiał, znów wracaliśmy, znów nas wyganiał – i tak w kółko. Graliśmy też w parku, ale łamaliśmy przy tym drzewka, przyszedł więc raz strażnik miejski i wszyscy dostali mandaty.

Tego było za wiele dla jednego z ojców - wybrał się z pielgrzymką do burmistrza, podarł mu mandat przed twarzą i wykrzyczał: „Gdzie dzieciaki mają grać, skoro nigdzie im nie wolno?”. Wysilił się chyba nawet na teorię górnolotniejszą, że nie ma się co dziwić, że kadra taka słaba, i ogólnie polskie piłkarstwo tak fatalne, skoro młodych kopiących futbolówkę karze się mandatami. Poskutkowało. Mieliśmy od tej pory małe boiseczko przy tym głównym miejskim.

I toczyliśmy nieskończone boje, które kończyły dopiero ciemności. Byliśmy świetni. Znakomici kondycyjnie, szybcy, sprytni, świetni technicznie na byle jakim klepisku. Marzyliśmy, by przyjechał i zobaczył nas jakiś fachowiec, nigdy jednak żaden się nie pojawił. Ani tam, ani na lekcjach wuefu, ani na miejskim stadionie na którym zagrało w końcu kilku z nas w oficjalnej drużynie juniorów. Treningi mieliśmy dwa razy w tygodniu po półtorej godziny, z czego dobrą godzinę biegaliśmy, trenerem był zapijaczony dyletant, który zasad nie znał zbyt dobrze. Nie umiał dostrzec naszego talentu, a kilku miało wyjątkowy, jeden wręcz wybitny. Gdybyśmy urodzili się w Holandii, nie byłoby szans, żebyśmy prześlizgnęli się przez gęste sito skautów niezauważeni. U nas nie było szans, by ktoś nas dostrzegł. Raz przez rok ani razu na lekcji wuefu nie zagraliśmy w nogę, jak chcieliśmy zagrać w kosza – musieliśmy nauczycielowi pokazać, jak się robi dwutakt. Takie czasy. I takie miejsca.

Kariery robiliśmy grając w legendarne Sensible World of Soccer. Bo to bzdura mówienie, że kiedyś się ganiało po boisku, bo nie było komputerów. Grało się i tu i tu – na boisku w dzień i w pogodę, w domu wieczorami, albo w deszcz. A potem w legendarnego Football Managera (wcześniej Championship Managera). Na przerwach w ogólniaku zamiast iść na fajkę, kręcić blanty, czy gadać o dziewczynach – rysowaliśmy taktyki i analizowaliśmy kogo warto wyciągnąć z Ameryki Łacińskiej. To znaczy fajki, blanty i dziewczyny też były, ale dopiero w drugiej kolejności.

No i czekaliśmy na mecze w telewizji. Było ich tak mało, że zawsze były świętem, nawet te miernej jakości. Publiczna puszczała zazwyczaj tylko drugie połowy ligowych potyczek, lig zagraniczych nie było wcale. Była Liga Mistrzów, jeden mecz w środę i wieczorne skróty, kto miał szczęście (i portfel rodziców) ten mógł oglądać co poniedziałek Eurogola z satelity i urywki NBA na DSF. Canal Plus oglądało się zakodowany, z pomiędzy pasów można było wyniuchać, co się dzieje na boisku, czasami też, przestawiając antenę satelitarną, łapało się ligę hiszpańską na TV Espanol, strasznie zaśnieżoną i ze skrzeczącym komentarzem.

A potem wszystko zmieniło się błyskawicznie. Namnożyło się taniejącej telewizji, pojawił się Internet, mecze poorganizowano tak, żeby do obejrzenia był każdy, żeby codziennie ktoś grał, a bramki dostepnę są online zanim jeszcze strzelcy nie skończą się z nich dobrze nacieszyć. Futbol, i sport w ogóle, zalał świat taką ilością, że ciężko się od niego opędzić. I coraz ciężej go zrozumieć, oddzielić czysty sport od komercyjnej otoczki, dostrzec, co jest jeszcze prawdziwą pasją, a co produktem na sprzedać.

Coraz ciężej oderwać się od telewizorów i coraz trudniej funkcjonować – z taką ilością sportowych zainteresowań, dostępnych w każdym momencie i wszędzie. I przede wszystkim – ciężko pogodzić szajbę z otoczeniem zobojętniałym na nasze hople. Stąd pomysł na pisanie o sporcie – to z jednej strony chęć wygadania się, komunikacji z podobnymi do siebie wariatami, z drugiej próba też oswojenia go odrobinę, zrozumienia i wytłumaczenia – przede wszystkim sobie, poprzez pisanie właśnie.

Znam piłkę nie tylko ze szklanego ekranu. Z czasem zacząłem zaglądać też na ligowe boiska osobiście, potem jeździć na wyjazdy, także po Europie. Wiem, co to stanie godzinami pod bramami stadionów, aroganacja wszelkiej maści służb, ścisk w pociągach specjalnych, chłód i deszcz wyjazdowy. Orientuję się świetnie nie tylko w tym, co dzieje się na boisku, ale także w tym, co na trybunach i wokół nich.

Nie tylko zresztą w Polsce, bo kolejną pasją są podróże. Więc gdziekolwiek się nie pojawię – tam zaglądam na stadiony. Tak było w Marsylii, Tbilisi, Marakeszu, Rzymie, w Skandynawii, Rotterdamie, Mińsku, Amsterdamie, Barcelonie, Pradze, Maladze, Budapeszcie, w Porto, Londynie, Bruggi, Lizbonie, Hamburgu, Bilbao, Belgradzie, czy Stambule. I tak będzie, gdziekolwiek się jeszcze nie wybiorę.

Piszę hobbystycznie, z dala od poważnych redakcji, co daje komfort niezależności. Opinię są moje i tylko moje, i zawsze takie będą. Choć i w redakcjach miałem okazję gościć. Raz wygrałem konkurs organizowany przez sport.pl na zapowiedź finału Ligi Mistrzów (Real-Atletico) i mogłem popodglądać redakcyjną robotę, samą zapowiedź zresztą opublikowali (o tu), podsumowanie też (o tu).

Więc chyba to pisanie nawet wychodzi – oprócz sport.pl publikowałem jeszcze na fcbarca.com, czy w nawślizgu.pl.

Ps. Jakby co - uderzać śmiało, w każdej sprawie ;)