Arsenal
zagra dziś o ćwierćfinał LM z Bayernem, a w tle rywalizacji czysto piłkarskiej
spotkają się dwie odmienne filozofie w gospodarowaniu – wybaczcie język
ekonomistów – trybunami. By zobaczyć na żywo Arsenal potrzeba pękatego portfela, pooglądać gwiazdy Bayernu może nawet bezrobotny.
Wejściówki
na Emirates są najdroższe na świecie, paradoks polega na tym, że płacić trzeba
najwięcej za produkt wcale nie z najwyższej półki. Arsenal od wielu lat nic nie wygrał, regularnie odpada z walki o prymat w kraju i Europie, zanim
jeszcze rywalizacja wejdzie w decydującą fazę. Logika rynku rządzi się tu
jednak swoimi prawami – kibice chcą oglądać zespół mimo porażek, bilety i
karnety na Emirates są najtrudniej dostępne w lidze.
Kibice
płacą, ale i płaczą. Rozżala ich brak sukcesów, drażni wstrzemięźliwość na
rynku transferowym, nieadekwatna do sytuacji ekonomicznej klubu (najzdrowszej w
lidze). Na inauguracje ligi, podczas przegranego meczu z Aston Villą, jeszcze
przed transferem last minute Ozila, oburzone trybuny ryczały w kierunku
Wengera: „Spend this fucking money!”. A kiedy Arsenal ogłosił ceny wejściówek
na mecz z Bayernem, idące nawet w kilkaset funtów, spora część kibiców
rozdyskutowała się na forach, czy aby na znak protestu nie zbojkotować meczu.
Oburzyli
się też fani Bayernu, kiedy dowiedzieli się, że za przywilej obejrzenia swoich
ulubieńców w Londynie przyjdzie im wzbogacić kanonierową kasę aż sześćdziesięcioma
dwoma funtami. Z pomocą przyszli monachijscy włodarze – od swoich kibiców wzięli
funtów trzydzieści siedem, resztę postanowili dofinansować z własnej, znaczy - bayernowej,
kieszeni. Uważamy to za niezbędne do
wyrażenia naszego podziękowania za wasze wsparcie przez cały miniony 2013 rok – napisali w oświadczeniu.
Nie
był do jednak jednorazowy gest dobrej woli. Polityka Bayernu (i większości niemieckich
klubów) zakłada umożliwienie obejrzenia swoich drużyn każdemu – i kadrze
zarządzającej korporacjami, i bezrobotnemu. Wejściówki za sektory za bramką
należą do najtańszych w Europie, oscylują wokół kilkunastu euro, vipowskie loże
należą do najdroższych. Działacze na każdym kroku podkreślają, że polityka
cenowa ma być skonstruowana tak, by Bayern był dostępny dla wszystkich i każdy
znalazł na nim swoje miejsce wedle upodobań i oczekiwań. Nie jest to jednak
oderwany od sportowo-rynkowych realiów kibicowski egalitaryzm, dbanie o publikę
mniej zamożną, za to chętnie angażująca się tworzenie meczowej atmosfery, ma
też konkretny wymiar: Bayern jest klubem
światowej klasy nie tylko poprzez
występy na boisku, ale też dbałość o doping, który tak pomaga piłkarzom –
twierdzą w przywoływanym już oświadczeniu.
Bo
dbają monachijczycy jeszcze o to, by trybuny były pełne przez cały czas. Tym,
których stać było na wykupienie całosezonowych karnetów z cwaniactwa (i którzy
chodzą tylko na szlagierowe mecze, odpuszczając te – w ich mniemaniu – mniej
ważne) klub grozi tychże karnetów odebraniem, jeśli nie będą chodzić
regularnie. 5200 fanów otrzymało pismo z nowymi zasadami – muszą pojawić się na
stadionie minimum 8 razy w sezonie. Chcemy
utrzymać atmosferę na trybunach, a w ostatnim sezonie za dużo miejsc było wolnych,
mimo że biletów nie było – twierdzi rzecznik bawarskiego klubu.
W
swojej filozofii co do trybun Niemcy znaleźli złoty środek. Piękne, nowoczesne
stadiony są pełne; pełne i zamożnych, chętnie zostawiających – w klubowej
kasie, sklepikach, restauracjach – grubą monetę fanów, i tych zamożnych mniej,
którzy dzięki temu, że inni wydają więcej, sami wydają niewiele, odwdzięczając
się robieniem kapitalnej atmosfery, która także przyciąga na pozostałe sektory. Niemieckie młyny, kotły, żylety pękają w szwach, są rozśpiewane i
kolorowe, dowodzą, że modern football nie musi oznaczać wymiany publiczności na
krewetkową, która zabije stadionową atmosferę, jak to miało miejsce w Anglii.
Wyjątkowość
filozofii Bayernu zrozumieć można w pełni, kiedy uświadomimy sobie, że mowa o
klubie o najwyższej wartości sportowej, nie bez racji obwoływanym najlepszym obecnie
na świecie. Zdobywcy wszystkiego w poprzednim sezonie, ale też hegemona
europejskiego już od kilku lat. Nim Bayern wziął ostatniej wiosny Ligę Mistrzów,
bił się przecież wcześniej w finale z Chelsea (2012), jeszcze wcześniej w
finale z Interem (2010). Trzykrotny finalista w ostatnich czterech latach,
teraz dziarsko kroczy po finał kolejny.
A
mimo to, ceny monachijskich karnetów są wybitnie konkurencyjne wobec – dużo słabszej
przecież sportowo – reszty. Jak donosi Rafał Stec –
najtańsze sezonowe Bayernu kosztują 140 euro, więcej zapłacić muszą fani Borussi
(190), Interu (200), Juventusu (410), Chelsea (714) i Arsenalu (1182).
Wyobraźmy sobie, ile razy droższe – teraz w stosunku do Bawarczyków niemal
dziesięciokrotnie – byłyby te londyńczyków, gdyby na boisku prezentowali się
tak imponująco, jak Bayern?
Mądrość
Bawarczyków polega na tym, że zyskują dzięki temu trudno policzalną korzyść.
Posłuchajcie dziś odgłosów z trybun Emirates, zapewniam, że słyszeć będziecie
niemal wyłącznie Niemców z wylewającego się sektora za bramką, po prawej stronie
ekranu. Ich ulubieńcy też będą to słyszeć, odnosząc przy tym wrażenie, że grają
u siebie. I zyskując jednocześnie sporo mentalnej przewagi. A jeśli te – istotne przecież –
detale pomagają w awansach do kolejnych rund, to filozofia bayernowych działaczy
staje się nagle bardziej policzalna - kiedy odbierają przelewy z kont UEFA za wyniki w
Lidze Mistrzów.
Kto
wie, może to jest właśnie ów brakujący element, przez który chciwy Arsenal nic od
lat nie wygrywa?