środa, 19 lutego 2014

Arsenal - Bayern, czyli jak zarządzać miłością


Arsenal zagra dziś o ćwierćfinał LM z Bayernem, a w tle rywalizacji czysto piłkarskiej spotkają się dwie odmienne filozofie w gospodarowaniu – wybaczcie język ekonomistów – trybunami. By zobaczyć na żywo Arsenal potrzeba pękatego portfela, pooglądać gwiazdy Bayernu może nawet bezrobotny.

Wejściówki na Emirates są najdroższe na świecie, paradoks polega na tym, że płacić trzeba najwięcej za produkt wcale nie z najwyższej półki. Arsenal od wielu lat nic nie wygrał, regularnie odpada z walki o prymat w kraju i Europie, zanim jeszcze rywalizacja wejdzie w decydującą fazę. Logika rynku rządzi się tu jednak swoimi prawami – kibice chcą oglądać zespół mimo porażek, bilety i karnety na Emirates są najtrudniej dostępne w lidze.

Kibice płacą, ale i płaczą. Rozżala ich brak sukcesów, drażni wstrzemięźliwość na rynku transferowym, nieadekwatna do sytuacji ekonomicznej klubu (najzdrowszej w lidze). Na inauguracje ligi, podczas przegranego meczu z Aston Villą, jeszcze przed transferem last minute Ozila, oburzone trybuny ryczały w kierunku Wengera: „Spend this fucking money!”. A kiedy Arsenal ogłosił ceny wejściówek na mecz z Bayernem, idące nawet w kilkaset funtów, spora część kibiców rozdyskutowała się na forach, czy aby na znak protestu nie zbojkotować meczu.

Oburzyli się też fani Bayernu, kiedy dowiedzieli się, że za przywilej obejrzenia swoich ulubieńców w Londynie przyjdzie im wzbogacić kanonierową kasę aż sześćdziesięcioma dwoma funtami. Z pomocą przyszli monachijscy włodarze – od swoich kibiców wzięli funtów trzydzieści siedem, resztę postanowili dofinansować z własnej, znaczy - bayernowej, kieszeni. Uważamy to za niezbędne do wyrażenia naszego podziękowania za wasze wsparcie przez cały miniony 2013 rok – napisali w oświadczeniu.

Nie był do jednak jednorazowy gest dobrej woli. Polityka Bayernu (i większości niemieckich klubów) zakłada umożliwienie obejrzenia swoich drużyn każdemu – i kadrze zarządzającej korporacjami, i bezrobotnemu. Wejściówki za sektory za bramką należą do najtańszych w Europie, oscylują wokół kilkunastu euro, vipowskie loże należą do najdroższych. Działacze na każdym kroku podkreślają, że polityka cenowa ma być skonstruowana tak, by Bayern był dostępny dla wszystkich i każdy znalazł na nim swoje miejsce wedle upodobań i oczekiwań. Nie jest to jednak oderwany od sportowo-rynkowych realiów kibicowski egalitaryzm, dbanie o publikę mniej zamożną, za to chętnie angażująca się tworzenie meczowej atmosfery, ma też konkretny wymiar: Bayern jest klubem światowej klasy nie tylko poprzez  występy na boisku, ale też dbałość o doping, który tak pomaga piłkarzom – twierdzą w przywoływanym już oświadczeniu.

Bo dbają monachijczycy jeszcze o to, by trybuny były pełne przez cały czas. Tym, których stać było na wykupienie całosezonowych karnetów z cwaniactwa (i którzy chodzą tylko na szlagierowe mecze, odpuszczając te – w ich mniemaniu – mniej ważne) klub grozi tychże karnetów odebraniem, jeśli nie będą chodzić regularnie. 5200 fanów otrzymało pismo z nowymi zasadami – muszą pojawić się na stadionie minimum 8 razy w sezonie. Chcemy utrzymać atmosferę na trybunach, a w ostatnim sezonie za dużo miejsc było wolnych, mimo że biletów nie było – twierdzi rzecznik bawarskiego klubu.

W swojej filozofii co do trybun Niemcy znaleźli złoty środek. Piękne, nowoczesne stadiony są pełne; pełne i zamożnych, chętnie zostawiających – w klubowej kasie, sklepikach, restauracjach – grubą monetę fanów, i tych zamożnych mniej, którzy dzięki temu, że inni wydają więcej, sami wydają niewiele, odwdzięczając się robieniem kapitalnej atmosfery, która także przyciąga na pozostałe sektory. Niemieckie młyny, kotły, żylety pękają w szwach, są rozśpiewane i kolorowe, dowodzą, że modern football nie musi oznaczać wymiany publiczności na krewetkową, która zabije stadionową atmosferę, jak to miało miejsce w Anglii.

Wyjątkowość filozofii Bayernu zrozumieć można w pełni, kiedy uświadomimy sobie, że mowa o klubie o najwyższej wartości sportowej, nie bez racji obwoływanym najlepszym obecnie na świecie. Zdobywcy wszystkiego w poprzednim sezonie, ale też hegemona europejskiego już od kilku lat. Nim Bayern wziął ostatniej wiosny Ligę Mistrzów, bił się przecież wcześniej w finale z Chelsea (2012), jeszcze wcześniej w finale z Interem (2010). Trzykrotny finalista w ostatnich czterech latach, teraz dziarsko kroczy po finał kolejny.

A mimo to, ceny monachijskich karnetów są wybitnie konkurencyjne wobec – dużo słabszej przecież sportowo – reszty. Jak donosi Rafał Stec – najtańsze sezonowe Bayernu kosztują 140 euro, więcej zapłacić muszą fani Borussi (190), Interu (200), Juventusu (410), Chelsea (714) i Arsenalu (1182). Wyobraźmy sobie, ile razy droższe – teraz w stosunku do Bawarczyków niemal dziesięciokrotnie – byłyby te londyńczyków, gdyby na boisku prezentowali się tak imponująco, jak Bayern?

Mądrość Bawarczyków polega na tym, że zyskują dzięki temu trudno policzalną korzyść. Posłuchajcie dziś odgłosów z trybun Emirates, zapewniam, że słyszeć będziecie niemal wyłącznie Niemców z wylewającego się sektora za bramką, po prawej stronie ekranu. Ich ulubieńcy też będą to słyszeć, odnosząc przy tym wrażenie, że grają u siebie. I zyskując jednocześnie sporo mentalnej przewagi. A jeśli te – istotne przecież – detale pomagają w awansach do kolejnych rund, to filozofia bayernowych działaczy staje się nagle bardziej policzalna - kiedy odbierają przelewy z kont UEFA za wyniki w Lidze Mistrzów.

Kto wie, może to jest właśnie ów brakujący element, przez który chciwy Arsenal nic od lat nie wygrywa? 

poniedziałek, 17 lutego 2014

Wiosna - w Lidze Mistrzów - nadeszła


Moja pierwsza blogowa notka powstała zaraz po losowaniu par 1/8 Ligi Mistrzów. Zarysowałem wtedy delikatnie - jeszcze przez zimą - fabuły wiosennych meczów na szczytach, nie mogąc się owej wiosny doczekać A skoro nadeszła, przynajmniej ta piłkarska, to warto odświeżyć ówczesne wróżenie. Wszystko aktualne, może poza szczęściem Manchesteru, bo wychodzi na to, że to farta miał Olympiakos trafiając na ekipę Moysa i może liczyć na równą rywalizację, w lidze - uwaga! - na 25 meczów wygrał 23, tylko dwa razy zremisował, strzelił 74 gole, stracił ledwie 9, prowadzi z 20 punktami przewagi. Uff.. Drżyjcie Czerwone Diabły? 

Arsenal nieco podbudował się w weekend wygrywając w FA Cup z Liverpoolem, ale zdecydowanym faworytem pozostaje Bayern, zwłaszcza, że Kanonierzy są w środku niezwykle trudnej kampanii (mecze z Liverpoolem i United już za nimi, teraz Bayern, za chwilę znów Bayern, dalej Tottenham, Chelsea, City..)

Odbudowało się też po chwilowej zadyszce City - ograło w Pucharze Anglii Chelsea. Barcelona odzyskała Messiego, Neymara, pozycję lidera i chwilowy spokój. Nie będzie chyba pojedynku Aguero - Messi, bo ten pierwszy raczej nie zagra. Szkoda, chociaż pojedynek i tak zapowiada się pasjonująco.

Chelsea jeszcze silniejsza niż jesienią, spróbują się jej postawić dawni kompanii Mourinho - Snejider i Drogba. 

Atletico z delikatną zadyszką, ale ze słaniającym się Milanem - nawet z nowymi graczami (Honda, Taraabt) i trenerem (Seedorf) - nie powinien mieć problemów.

A jesienna notka poniżej.

***

Magia losowań bierze się pewnie stąd, że czekanie na mecz jest równie klawe jak sam mecz. Daje czas, żeby obudować rywalizację odpowiednimi fabułami – na długo przed pierwszym gwizdkiem. W przypadku Ligi Mistrzów to – podobnie jak same rozgrywki – fabuły najwyższej próby.

Mające najwięcej reprezentantów ligi - angielska z niemiecką - spotkają się tylko raz, ale za to konkretnie: Arsenal zmierzy się z Bayernem. Los ukarał Kanonierów za przegranie ostatniego meczu w Neapolu - i oddanie pierwszego miejsca w grupie - najsurowiej jak mógł, przydzielił im obrońcę trofeum, mocarny Bayern. Ale i Guardiola nie ma lekko - jak już wyrwał się z Katalonii, by gdzie indziej klecić drużynę znów zjawiskową, to poprzeczka nie chce obniżyć się ani o milimetr. Przejął przecież zespół doskonały, który wygrał wszystko i żeby przebić poprzednika musi wygrać trochę więcej niż wszystko - czyli obronić Puchar Mistrzów. I od razu po wstępnej grupowej rozgrzewce trafia na Arsenal, urzekający w tym sezonie jak bardzo dawno nie. Co ciekawe, za początek odbudowy drużyny Wengera uważa się mecz właśnie w Monachium z zeszłego sezonu, wygrany 2:0, gdzie niewiele dzieliło londyńczyków od sensacyjnego awansu.

Anglicy z Hiszpanami także spotkają się tylko raz, ale za to równie elektryzująco - Manchester City zagra z Barceloną. Na los psioczyć mogą i szejkowie, najpierw, w debiutanckich w elicie sezonach, nie umieli wyjść z trudnych grup, a jak już wyszli, to przydzielili im drużynę z Camp Nou. Spotkanie dwóch latynoskich fachowców na ławkach trenerskich; Manuel Pellegrini – żywy dowód na to, że nie tylko piłkarze masowo emigrują z Hiszpanii na Wyspy – wraca na Półwysep Iberyjski z tiki-taką przyszłości?  Szybszą, prostszą, skuteczniejszą? Spotkają się też koledzy z ataku reprezentacji Argentyny, marzący, by razem porozrabiać za niedługo w Brazylii. Messi kontra Aguero, o ile będą zdrowi, na dzień dzisiejszy obaj nie grają. Trener Martino zamierzał trafić z najwyższą formą na dwa ostatnie miesiące sezonu, teraz musi chyba pozmieniać nieco plany, żeby nie pożegnać się z Ligą Mistrzów zanim wiosna rozpocznie się na dobre. Ktoś pamięta, kiedy ostatnio Barcelona odpadła już w lutym?

Spokojniejszą przeprawę powinien mieć drugi klub z Manchesteru. David Moyes w końcu ma szczęście - przynajmniej na papierze - i zagra z Olympiakosem.

Łatwiej niż Arsenal i City ma też Chelsea, która zagra z Galatasaray. Podróż sentymentalna Didiera Drogby w rodzinne strony. Na Stamford Bridge spotka kompanię braci - Terrego i Lamparda - oraz futbolowego ojca Mourinho. Podobnie zresztą jak i Wesley Snejider, który przy Portugalczyku rozgrywał sezon życia (wygrał z Interem Ligę Mistrzów, z Holandią zdobył wicemistrzostwo świata). I pomyśleć, że byli tacy, którzy wykpiwali obydwu graczy zarzucając im udanie się na dobrowolną, przedwczesną emeryturę, gdzieś na prowincji wielkiego futbolu. Ładna mi emerytura – Iworyjczyk z Holendrem przeprowadzili decydującą akcję wyrzucającą za burtę wielki Juventus.

Smutno może wyglądać rywalizacja Atletico z Milanem. Wścieklizna graczy Simeone ma klasyczne objawy: jak tylko poczują krew, najmniejszą słabość, czy choćby i chwilę zawahania, natychmiast rzucają się swoim ofiarom do gardeł, bez szans na litość. Milan przypomina ledwie zipiącego umarlaka, symbolami ich degrengolady są nawet chwile triumfu – obrazki z szalonej radości po golach strzelanych drwalom w Glasgow, czy zwycięski remis z dzieciarnią z Amsterdamu. I mimo że – o paradoksie! - jako jedyni Włosi przetrwali rozgrywki grupowe, już widzę śliniących się piłkarzy z Madrytu. Jeden zmartwychwstały Kaka to za mało.

Jeszcze lepiej niż sąsiedzi zza miedzy trafił Real - zagra z Schalke. Obowiązek do odbębnienia.   

Borussia Dortmund zmierzy się z Zenitem i – mimo że ma swoje problemy – trudno przypuszczać, by z Rosjanami sobie nie poradziła. Ludy wschodnie tradycyjnie mogą nie wybudzić się na czas z ligowej przerwy zimowej.

W ostatniej parze Bayer Leverkusen zmierzy się z PSG i ciężko tu o inną fabułę niż rozgrzewający spacerek paryskich książąt. Będzie mógł podokazywać sobie Zlatan, będą mogli poużywać sobie ci, którzy w nadzwyczajnych wyczynach Szweda widzą popisy giganta znęcającego się nad malutkimi. I szybko przypomną, że Ibra więdnie w meczach z elitą. Przyjdzie mu poczekać do ćwierćfinałów, by udowodnić, że jest inaczej.


środa, 12 lutego 2014

Nieliczni, ale fanatyczni. Crystal Palace rządzi w Londynie

Oglądając transmisję któregoś z inauguracyjnych meczów Crystal Palace zachwyciła mnie atmosfera panująca na Selhurst Park. Nieduży stadionik beniaminka w południowym Londynie rozśpiewany był, jak na standardy brytyjskie, wybitnie. A że - nie zwierzałem się jeszcze z tego - atmosfera na trybunach kręci mnie równie mocno, jak wydarzenia boiskowe, urokowi gospodarzy uległem od pierwszego wejrzenia (albo lepiej: słyszenia). Zachwyciła mnie zwłaszcza ciągnięta, mimo przegrywania, przez kilkanaście minut pieśń. O ta:


Uległem tym bardziej, że zorganizowana kibicowanie w Anglii jest wyjątkowo trudne i wiele jest tego przyczyn, a wyliczenie ich przerosłoby możliwości blogowej notki. Poprzestanę na absurdach, do których dochodzi jednak na wielu stadionach; jednemu z kibiców cofnięto karnet, bo - jak mógł przeczytać w uzasadnieniu - zbyt ostentacyjnie okazywał radość po strzelonych golach, na innym stadionie okazywanie radości precyzował przepis - można było cieszyć się na stojąco maksymalnie piętnaście sekund po bramce. Darujcie mi dowody i nazwy zespołów - głupocie robić reklamy nie zamierzam.

Ograniczanie zorganizowanego kibicowania korzystne jest dla właścicieli klubów, zwłaszcza tych zagranicznych, których coraz więcej pojawia się w medialnej Premiere League. I którzy traktują klub jak swoją, i tylko swoją, własność. Vincent Tan, malezyjski pomylony właściciel Cardiff, pozmieniał barwy i herb klubowy na bardziej, w jego mniemaniu, medialne. Część kibiców odwróciła się od nowego tworu, założyła własną drużynę i gra w najniższych ligach.  Egipski właściciel Hull City, Assem Allam, stwierdził, że zmieni nazwę 109-letniego klubu na Hull Tigers, żeby było, w jego mniemaniu, bardziej nowocześnie. Protestującym kibicom kazał nie wtrącać się w jego, i jego firmy, prywatne sprawy. Blokowanie zorganizowanego kibicowania to więc blokowanie protestów przeciw takim praktykom.

W ostatni weekend protestować próbowali fani Birmingham. Chcieli wywiesić taką oto flagę...


... ale ochrona do tego nie dopuściła.


Tym bardziej zachwyca Crystal Palace, na inauguracyjny, derbowy mecz z Tottenhamem, południowi londyńczycy postarali się nawet o efektowną, opartą na motywie Piły, oprawę:


To klub bez wielkich sukcesów, mimo że ponad stuletni, to lawirujący wiecznie między ligami. Latem 2010 roku groziła Orłom całkowita likwidacja, byli pod zarządem administracyjnym, w połowie rozgrywek odjęto im dziesięć punktów, co oznaczało heroiczną walkę o utrzymanie do ostatniej kolejki Championship. Udało się, a po trzech latach, już z nowym właściciele, zawitali londyńczycy w szeregi najlepszych.

Tu z początku szło fatalnie, leżeli gracze Crystal Palace na dnie tabeli, ale - jako nieuleczalny futbolowy romantyk - święcie wierzyłem, że uda im się utrzymać, zwłaszcza z takimi kibicami, którzy na elitę wybitnie zasługują. I powinni w niej być dla dobra samej elity. Wierzyłem, mimo, ze fachowcy w pewnym momencie wróżyli zespołowi, że pobije żałosny rekord Sunderlandu w najmniejszej ilości uciułanych punktów (bodajże 15). Karta, na szczęście, odmieniła się po przecięciu zespołu przez Tonego Pulisa. Tak, to ten od Stoke, i rzeźbionego tam futbolu z innej - opartej na prostej grze górnymi piłkami - ery (upraszczając, tak jak upraszczał grę Pulis). Pod jego wodzą zespół wygrał kilka ważnych meczów, wygrzebał się ze strefy spadkowej, ale walczył będzie, razem ze swoimi kibicami, o utrzymanie pewnie do końca. 

Tak walczyli fani w niedawnym derbowym meczu z Arsenalem na, cichym jak biblioteka, Emirates, tworząc kapitalną atmosferę przez całe spotkanie (chociaż akurat tam przekrzyczeć kilkadziesiąt tysięcy gospodarzy potrafi nawet garstka mruczących gości):


Angielski, znakomity przecież, futbol powinien mieć odpowiedni klimat na trybunach. To chyba jedyne czego mu brakuje do ideału. Mimo wiecznie powtarzanych frazesów, głównie przy okazji telewizyjnych transmisji, o świetnej atmosferze na brytyjskich stadionach, ta podobna jest w większości przypadków do arsenalowej. Grobowa cisza przerywana spontanicznymi okrzykami przy co bardziej podniecających sytuacjach. Niech więc chociaż towarzyszy śpiew kibiców Crystal Palace elicie jak najdłużej.    

czwartek, 6 lutego 2014

Hiszpańskie jasnowidzenie


Przypinam do blogowej ściany rozpiskę gier pozostałych do rozegrania liderującej w Hiszpanii trójce; raz – żeby mieć ją stale pod ręką, dwa – żeby tu i teraz pobawić się w małe wróżenie.

Wierzę w moc terminarzy (które nieustannie zresztą studiuję). Pomagają widzieć przyszłość nieco jaśniej, zwłaszcza wtedy, gdy teraźniejszość wydaje się nad wyraz skomplikowana. Jak w La Liga, która - na szczęście - zagmatwana w tym sezonie jest bardziej niż zwykle. Do tradycyjnych hegemonów z Madrytu i Barcelony dołączyło stołeczne Atletico, na tyle bezczelne, że nie tylko nie chce przez cały sezon odpuścić, ale nawet wysforowało się ostatnio nieco przed nich. Zerknąłem więc w hiszpańskie gry dopiero do rozegrania, by porachować szansę poszczególnych ekip.

Właściwie to obchodzą mnie jedynie mecze wyjazdowe. Te u siebie liderzy wygrywają zbyt regularnie, by miało znaczenie, kto i kiedy do nich przyjeżdża. Real z dziesięciu meczów na własnych trawach wygrał dziewięć, Barcelona z jedenastu – dziesięć (jedyna porażka to ta ostatnia z Valencią), Atletico nie przegrało żadnego z dwunastu spotkań, jedynie dwa razy remisując.  

To na obcych więc boiskach ważyć się będą losy tytułu, kto zdobędzie więcej punktów(czy raczej - mniej straci) poza domem, ten weźmie mistrzostwo. 

Zdecydowanie najtrudniej ma Barcelona: za chwilę wylatuje do Sevilli, potem kraina Basków i świetny, szczególnie groźny w swojej Baskonii, Real Sociedad (zaledwie jedna porażka u siebie), wyjazd na El Classico do Madrytu, debry Barcelony też u rywala, a jeszcze wyprawa do Villareal, rewelacyjnego beniaminka bijącego się o Ligę Mistrzów. Prawie wszystko, co najtrudniejsze, w obcych stronach.

Łatwiej ma liderujące Atletico – z podnoszących ciśnienie wyjazdów tylko, niepokonany na nowym San Mames, Athletic Bilbao, oraz chimeryczna Valencia. W ostatniej kolejce wyjazd na Camp Nou, pytanie tylko, czy na mecz o mistrzostwo? I ewentualnie – dla kogo to będzie mecz o mistrzostwo?

Najłatwiej ma chyba Real. Owszem, przespaceruje się na derby, na sąsiedni stadion Atletico, owszem, wyleci i do Sevilli, i do Sociedad. Ale nic trudniejszego poza tym.

Real wyrasta więc na głównego faworyta? Jeśli nawet, to nie tylko przez korzystny kalendarz, ale także przez słabości rywali.

Barcelona, uboga i niepewna w obronie, zardzewiała w pomocy, zbyt jednowymiarowa w ataku; ogólnie niestabilna i chimeryczna. W dodatku z niedawnym trzęsieniem podłóg w dyrektorskich gabinetach.

Atletico ze zbyt wąskim składem, uboższe, mimo wszystko, w potencjał. A dojdą za moment jeszcze wyniszczające wieczory na szczytach Ligi Mistrzów. Starczy zakapiorom Simeone pary na wszystkie fronty? Ostatnia, gładka, derbowa porażka w Pucharze Króla wskazuje, że może być z tym problem. Argentyńczyk proponuje przecież futbol na maksymalnych, także psychicznie i także dla nich, obrotach. Wycieńczający, nie tylko rywali.

Real ma obsesję decimy, to prawda, pragnie dziesiątego triumfu w najważniejszych europejskich rozgrywkach, nie sądzę jednak, by chciał podbijać Europę kosztem ligi. Bo Real to wyposzczeni i głodni sukcesów piłkarze. Spójrzcie na nich: wybitni gracze, którzy powygrywali haniebnie, jak na ich talent, mało. Tylko Casillas, Xabi Alonso i Ronaldo dosięgali klubowych szczytów. Iker przed wiekami, Ronaldo i Alonso w innych klubach. Reszta to gracze ciągle na dorobku. Z piekielnym talentem i bez wielkich (lub żadnych, jak Isco, Modric, Bale) klubowych sukcesów. Nawet królewscy Hiszpanie nasłuchali i naczytali się pewnie nie raz, że reprezentacja swoje sukcesy zawdzięcza głównie zaciągowi katalońskiemu. Ludzkiemu, ale i w postaci tiki takowej idei gry.   

Podejrzewam ekipę Ancelottiego o to, że nie odpuści na żadnym polu. W Pucharze Króla pała rządzą rewanżu za upokarzającą, finałową, na własnym stadionie, porażkę sprzed roku, porażkę w dodatku z derbowym rywalem (Atletico wczoraj chęć zemsty już odczuło), ligę w ostatnich pięciu latach wygrał Real ledwie raz (cztery razy oddając ją Barcelonie), a w Europie wygląda to jeszcze gorzej:


Kadra królewskich ocieka talentami, pęcznieje od ich nadmiaru (najlepszym tego symbolem jest zesłany do rezerw Casillas). Materiału ludzkiego starczy na wszystkie kampanie. Zwłaszcza, że gdyby Real dotrwał w Europie do końca, krajowy terminarz bardzo mu sprzyja: z czterech ostatnich meczów aż trzy zagra u siebie. Czyli odwrotnie niż Atletico.


poniedziałek, 3 lutego 2014

Arsenalowy zawrót głowy


Cały sezon zastanawiam się, czy Arsenal faktycznie zmienił twarz, czy zretuszował tylko makijaż, który za chwilę, rozmyty, może pokazać stare oblicze Kanonierów. Stare, czyli to, do którego przyzwyczailiśmy się w ostatnich latach.

Arsenal kopie jak zawsze – z gracją i urodą. Niektóre natarcia, przeprowadzane z prędkością światła, wypełnione pojedynczymi dotknięciami najwyższej próby, precyzyjne jak współczesne bombardowania, muszą wywoływać w rywalach wrażenie przebywania nie na boisku piłkarskim, a wewnątrz jakiegoś flipera.

Do wartości artystycznych dodali jednak londyńczycy to, czego przez lata nie mieli, a co w wygrywaniu jest kluczowe – chłodną kalkulację i cyniczne wyrachowanie. Wiedzą, kiedy mogą się popisywać, a kiedy przystać trzeba na rzetelną, obliczoną na wynik, robotę (jak w Dortmundzie, kiedy pozwalali wyszaleć się Borussi, sprawiał wrażenie stłamszonych i ogólnie słabszych, a jednak umieli w porę zadać pojedynczy, zabójczy cios. Jak w meczach z angielską czołówką – gdy wygrywali z Liverpoolem, czy nie dali się przechytrzyć szarlatanowi Mourinho). Z mistrzowską konsekwencją ciułają też punkty z przeciętniakami, często odwracając niekorzystny dlań przebieg gry. Daruję sobie wyliczanie meczów – zbyt wiele ich było, by mówić o przypadku.

Obala więc Arsenal stare zarzuty – że jest zbyt naiwny w grach z silnymi i że zbyt łaskawy dla słabych. Czyżby w końcu dorósł?

Jeśli nawet, to jedynie na boisku. Bo poza nim, niestety, pozostaje po staremu: kontuzję kluczowych graczy i polityka (?) transferowa częściej przypominająca przypadek, niż jakąkolwiek spójną strategię.

Pomór kładł w tym sezonie (można by rzec, jak zawsze) kluczowych graczy: Podolski, Walcott, Vermaelen, Wilshere, Chamberlain, Ramsey, Diaby, Rosicky. Niedomaganie kilkutygodniowe, ale i kilkumiesięczne. Do wyboru do – szpitalnego – koloru.

Ale to w transferowej reakcji na te problemy, w dopiero co zamkniętym okienku, widzimy starą, absurdalną twarz Arsenalu. Wydawało się, że Kanonierzy muszą sprowadzić napastnika, bo w kadrze jest tylko jeden poważny: Giroud. A przed zespołem za moment bezlik kluczowych spotkań o wszystko. Co jeśli Francuz też zaniemoże? Albo będzie potrzebował odpoczynku? Nazbiera kartek? Albo, tak po ludzku, zgubi gdzieś formę? 

Napastnika, ale i obrońcę, bo para stoperów – choć w tym sezonie świetna – Mertesacker i Kościelny też do zdrowotnych tytanów nie należy. A za chwilę wiadome, kluczowe mecze. Co jeśli któregoś złamie kontuzja? Co jeśli.. – itd.

Wenger zagiął jednak parol na – świetnego skądinąd – Juliana Draxlera, co, co złośliwszy, brytyjscy komentatorzy skomentowali anegdotą, że to przecież oczywiste, że jak Francuz potrzebuje pomocy hydraulika to sprowadza ofensywnego pomocnika. Kiedy jednak Niemca nie udało się ściągnąć doszło do kuriozum wybitnego, nawet jak na standardy Arsenalu.

Doraźnym środkiem zaradczym miał być Kim Kallstrom. W sobotę okazało się, że – wypożyczony w piątek, tuż przed zamknięciem okienka – Szwed nabawił się kontuzji pleców i może nie zagrać nawet przez trzy miesiące. Wyjątkowy – nawet jak na standardy Arsenalu – pech? Pół biedy, gdyby tak było. Ale wychodzi na to, że piłkarz kontuzji nabawił się jeszcze w Spartaku, a nie na pierwszym treningu w Londynie, medycy Arsenalu o tym wiedzieli i liczyli się z tym, że może nie zagrać nawet w pierwszych 6 meczach. Wyszło jednak, że gracz sprowadzony na pół roku może dojść do siebie dopiero, jak skończy się liga.. Aha, tak na marginesie, Kallstrom ostatni mecz zagrał ponad miesiąc temu, w Rosji od początku zimy przecież nie grają.

Jeszcze raz powtórzę, bardziej sobie, bo ciągle nie sposób uwierzyć: Arsenal, z powodu kontuzji swoich pomocników, ratuje się desperackim wypożyczeniem, w ostatnim dniu okienka, 31-letniego Szweda, który jest potrzebny tu i teraz, a który ostatni mecz zagrał ponad miesiąc temu, w dodatku jest kontuzjowany, który może nie zagrać w kilku pierwszych meczach, o czym Kanonierzy wiedzą i z czym się godzą, a raban podnoszą i wypożyczenie chcą anulować dopiero wtedy, gdy okazuje się, że może nie zagrać do końca sezonu, czyli do końca wypożyczenia.

Czujecie komediowość sytuacji? Monty Pyton byłby z Wengera i jego ludzi dumny?

A to nie pierwszy tego typu popis na rynku transferowym Kanonierów. Pamiętacie słynne zakupy „last minute”, kiedy Wenger, za tłusty szmal, sprowadzał, w ostatnim dniu okienka, aż 4 graczy? Nieoficjalny rekord świata absurdu? Nawet tegoroczne sprowadzenie Ozila, za 50 milionów, dokonało się, rzecz jasna, w ostatnim dniu okienka, na szybcika, byle zdążyć przed deadlinem, po wcześniejszej klapie z transferem Suareza.

Jak to możliwe, że klub, który jest tak fenomenalnie zorganizowany i zarządzany, z własnym pięknym stadionem, zarabiający – jako jeden z nielicznych w Anglii – na siebie, z rozhuśtanym marketingiem, z najdroższymi biletami, które jednocześnie najtrudniej dostać, z fantastyczną bazą treningową, znakomitym szkoleniem młodzieży, z totalnie zorganizowanym życiem codziennym klubu, którego regulamin precyzuje nawet, gdzie i jakie kapcie zakładać, działa tak amatorsko na rynku transferowym?

Kupuje w ostatniej chwili nie myśląc o tym, że nowy gracz winien poznawać się z kolegami, klubem, taktyką, już od pierwszego treningu wakacji? Nie ma planu ułożonego dużo wcześniej, nie działa tak, by w spokoju szykować się do rozgrywek, jak choćby tego lata Manchester City? Nie dopina w tej sferze organizacji myśl, która dopina na ostatni guzik organizację wszystkiego innego?

Arsenal często sprawia wrażenie, że bierze przypadkowo, ot, kogo udało się wyciągnąć, zwabić, namówić, i że przychodzący piłkarze nie są z pewnością tymi pierwszego wyboru. Niektórzy fachowcy oddaliby swoją wierszówkę za to, by zobaczyć listę celów Wengera tej zimy. Na którym miejscu był Kallstrom? Kto by przed nim, a kto jeszcze za nim? Mourinho pytany, czemu nie zmontował zimą żadnego napastnika mówi: zobaczycie latem. A kiedy Wenger zaczyna myśleć o letnich zakupach? Dotąd sprawiał wrażenie, że jak mu przypomniano o okienku, które zamyka się za tydzień.

Na innej płaszczyźnie handlu ludźmi Arsenal jednak działa bardzo skutecznie i z wizją – ściągając nastolatków. Tam jest mistrzem znienawidzonym przez rywali. Bo Kanonierzy, słynący z pracy z młodzieżą, wcale tej młodzieży nie wychowuje od podstaw. Podbierają już uformowanych i nadają swój, znakomity zresztą, szlif. Może właśnie dlatego, że przez lata tak wyglądała wizja budowy Arsenalu a la Wenger ten nie nauczył się jeszcze działać na rynku jak inni? Francuz w 2010 roku mówił, że jeśli ta wizja nie sprawdzi się (w tamtym sezonie), to z niej zrezygnuje.

Nie sprawdziła się. I wygląda na to, że od tamtego czasu Arsene kształci się w nowym. Uczy się jednak powoli. Już za chwilę dowiemy się, czy kuriozalna porażka, w dopiero co zamkniętym, okienku transferowym, nie będzie miała wpływu na porażkę sportową.

Następne mecze Arsenal gra z: Liverpoolem, Machesterem United, Liverpoolem (Puchar Anglii), Bayernem Monachium (co trzy dni). Chwila oddechu i: Bayern Monachium, Tottenham, Chelsea, Manchester City, Everton.        

Kanonierom życzymy przede wszystkim zdrowia.