Byłem
pewien, że co, jak co, ale uwolnienie świata (przynajmniej chwilowe) od Andre
Villasa-Boasa zostanie z entuzjazmem przyjęte szczególnie przez kibiców
Tottenhamu. Oniemiałem gdy okazało się, że jest liczne grono twierdzące, że zwolnienie
Portugalczyka było błędem. Nie wierzę, że kibicowanie Tottenhamowi wymaga aż
takiej dawki masochizmu, by chcieć dalej smakować tak wybitnie niestrawne dania,
jakie serwował były już – na szczęście – menadżer Kogutów.
Mam
znajomego, który lubuje się w niezbyt wyszukanych piłkarskich metaforach –
tenże stwierdził, że na boisku musi być trochę jak w łóżku: ważny jest polot,
odwaga, wyobraźnia, gra nie może być obliczona tylko na suchy wynik, powinna
też zawierać szczyptę namiętności, odrobinę choć fantazji z domieszką
improwizacji, tak, by dała satysfakcję obu stronom (czytaj: trenerowi i kibicom).
Inaczej może i bramkę strzelisz, niby trzy punkty zapiszesz, ale w sumie do końca nie można być zadowolonym – jedna ze stron pozostaje nie do końca zaspokojona.
Gdyby
iść tym tropem to w Villasie-Boasie można widzieć trenerskiego – bardzo przepraszam
– impotenta, takiego, co to bardzo chciał i niby nawet wiedział jak, ale nie
bardzo mu wychodziło; podobno wybitny strateg, niby znakomity teoretyk, tylko w
praktyce coś nie za bardzo działało. I jak każdy potrzebujący udowodnienia, że
jest inaczej mógłby na dowartościowanie znaleźć sporo niby-argumentów: że osiągał
w podbojach rekordy (punktowe), że najczęściej strzelał (ale nieskutecznie), że
miał posiadanie (sztuka dla sztuki, niewiele z tego wynikało), że najmniej
tracił (do czasu). Niby wszystko wspaniale, tylko czegoś brakowało.
Tottenham
frustrował stylem gry, trener jeszcze bardziej frustrował sfrustrowanych tłumaczeniami,
że wszystko jest w najlepszym porządku, bo zespół taktycznie się rozwijaja, co
sugerowało, że chce wyplenić pozostałości po ignorancie Redknappie: zapanować nad
improwizacją, przypadkowością, nauczyć graczy kontroli nad wydarzeniami,
chłodnego myślenia zamiast naiwnego rozgorączkowania. Chciał zamknąć grę w
schematach, nauczyć gry systemowej, tak, by to system wygrywał, a nie żywa
drużyna. Piłkarze mieli być jak idealni biurokraci ze świata Maxa Webera –
pozbawieni w robocie własnych osobowości (więc i wad), całkowicie oddani
systemowej pracy.
Sęk
w tym, że wyglądało to tak, jakby trener ową taktykę fetyszyzował, jakby stała się
dla niego sztuką dla sztuki, realizacja jej (cokolwiek to znaczy) perwersyjną
przyjemnością samą w sobie. A taktyka chyba powinna być po coś, albo dla masowego
wygrywania (a to było iluzoryczne, nie tylko rozgrzewające spotkania na
szczycie kończyły się wstydliwymi kompromitacjami, ale i pomniejsze wprawki
również) albo dla satysfakcji
estetycznej, a tu był największy dramat. Bo pretensje można mieć nie tylko za
upokarzające porażki, ale także (a może dla wielu szczególnie) za odpychające zwycięstwa.
Nie
w samej koncentracji na taktyce był problem Tottenhamu, ale w tym, jaka ona
była. Wybitnie asekurancka, z zabezpieczeniem wszystkiego, co się dało, z
zabranianiem każdego ruchu będącego ryzykiem większym niż najmniejsze. Z
minimalizmem ofensywnym, z kneblowaniem wyobraźni,
ze strachem, bez ikry i odwagi, ze strzałami z dystansu, żeby za bardzo nie
zaatakować, żeby nie przeszarżować, żeby się nie zapomnieć. To jest taktyka –
wydaje się – zakompleksieńca, człowieka z brakami, który boi się iść po swoje,
niewierzącego, że zespół może wyjść na plus nawet jak coś pójdzie nie tak,
nawet jak straci bramkę.
To w taki system chciał zamknąć grę Kogutów ich były
trener, taką osobowość własną chciał (pewnie nieświadomie) nadać tej drużynie.
Jak ważny jest rys osobowość trenera na zespole dowodzi Alex Ferguson. Dowodzi
Mourinho. Dowodził Guardiola od samego początku, dowodzi Simeone. Dowodzi wielu
innych i dowodzi też Villas-Boas, tylko że odwrotnie niż wymienieni. A na taką osobowość
Portugalczyka Tottenham zwyczajnie nie zasługuje. Nie zespół z takim potencjałem.
Gdyby jeszcze za tą bojaźliwością szły wyraźne sukcesy, ale jak najlepsza
defensywa Spurs spotkała się z najlepszym atakiem City to przyjęła sześć bramek.
Potem pięć od The Reds, wcześniej u siebie trzy od przeciętniaków z West Hamu,
w dodatku w meczu derbowym, też u siebie. Adwokaci trenera mówią, że chciał
grać odpowiedzialnie, zabezpieczać się, dominować, mieć kontrolę. Tyle że gra
zaprzeczała tym założeniom. Tottenham naruszyć było łatwo, a zespół, któremu
strzelać zakazano nie umiał odpowiedzieć wcale. Taka taktyka skuteczna, owszem,
mogła być na wyjazdach, zaryglowanym, zabezpieczonym gościom łatwiej było
wygrać grając z kontry przeciw atakującym gospodarzom, atakującym, bo grającym
przed własną publiką – gdzie atakować nakazuje przyzwoitość. Ale zwycięstwa na
obcych boiskach połączone z częstymi porażkami u siebie oskarżały trenera, a
nie go broniły. Nie dziwię się kibicom wygwizdującym swoich graczy po meczach w
północnym Londynie, kibic ze swoją drużyną się utożsamia, w trakcie meczu z
biegającymi po boisku stanowi jeden organizm, a nikt nie chce przecież czuć się
jak kastrat. Tottenham najchętniej wszystkie mecze grałby na wyjeździe, u siebie
wymaga się podejścia odważniejszego niż stać było na to trenera.
Nie
umiem wytłumaczyć sobie czym Villas-Boas uwiódł tych, którzy do końca mu
wierzyli, może tęsknotą za ładem, porządkiem i planem obejmującym cały klub,
wykraczającym daleko poza samą murawę, raczej w kierunku zarządców, a może
niechęcią do radosnej twórczości poprzednika. Czasami mam brzydkie wrażenie, którego
zaraz się wstydzę: że część fachowców patrzących na piłkę mitologizuje wyszukane
taktyki i przenikliwe strategie z poczucia elitaryzmu – nie chcą być częścią ignoranckiej
kibicowskiej gawiedzi, która pragnie tylko ofensywnych fajerwerków i której nie
starcza intelektu, by docenić wagę gry w środku pola, czy potrzeby
zbilansowania ataku z obroną.
Prezes
Levy zwalniając Portugalczyka zareagował jak fan, ale wcale nie w przypływie
emocji, ale raczej na chłodno. Siedząc na White Hart Lane widział nie raz, a
raczej czuł, to, co inni. Jako kibic doskonale go rozumiem, też chciałbym
utożsamiać się z brawurą, natarciami, odwagą, polotem, a nie kneblem i
asekurantyzmem, nie wiedzieć czemu nazywanymi taktyką odpowiedzialności. Jestem
prawie pewien, że piłkarze myśleli podobnie jak prezes.
Tych,
którzy wolą nieodpowiedzialny Tottenham pod wodzą Sherwooda kieruje pewnie
niechęć do wybitnie przeteoretyzowanego i przetaktycznionego Portugalczyka, a
ofensywne, improwizowane wygibasy wezmą w ciemno po zatruwających w odbiorze
daniach serwowanych dotychczas. Może i nowy trener skazany jest na porażkę,
może zespół pod jego wodzą nie zajmie miejsca w pierwszej czwórce – preferując grę
radosną i chwytliwą, lecz naiwną, rodem z przeszłości. Ale ten przegrany
chociaż wzbudzi sympatię, odwrotnie niż przegrywający do tej pory, który, co najtragiczniejsze
przy klęskach, budził u wielu jedynie niesmak.
I
żeby nie było, że jestem romantykiem opiewającym ginących za bezkompromisowy, ofensywny
futbol: wyjątkowo cenię pamiętną Grecję i tamten Inter pocący się krwią w
Barcelonie. Tyle że w obu przypadkach sukces w inny sposób był niemożliwy. W
Tottenhamie sukces wydawał się niemożliwy przy Portugalczyku.
Fajny artykuł, ale z Grecją to przegiąłeś pałę:)
OdpowiedzUsuńKiedyś było trzystu, potem kilkunastu, którzy nie padli ;)
OdpowiedzUsuń