wtorek, 24 grudnia 2013

Futbol na nie


Byłem pewien, że co, jak co, ale uwolnienie świata (przynajmniej chwilowe) od Andre Villasa-Boasa zostanie z entuzjazmem przyjęte szczególnie przez kibiców Tottenhamu. Oniemiałem gdy okazało się, że jest liczne grono twierdzące, że zwolnienie Portugalczyka było błędem. Nie wierzę, że kibicowanie Tottenhamowi wymaga aż takiej dawki masochizmu, by chcieć dalej smakować tak wybitnie niestrawne dania, jakie serwował były już – na szczęście – menadżer Kogutów.

Mam znajomego, który lubuje się w niezbyt wyszukanych piłkarskich metaforach – tenże stwierdził, że na boisku musi być trochę jak w łóżku: ważny jest polot, odwaga, wyobraźnia, gra nie może być obliczona tylko na suchy wynik, powinna też zawierać szczyptę namiętności, odrobinę choć fantazji z domieszką improwizacji, tak, by dała satysfakcję obu stronom (czytaj: trenerowi i kibicom). Inaczej może i bramkę strzelisz, niby trzy punkty zapiszesz, ale w sumie do końca nie można być zadowolonym – jedna ze stron pozostaje nie do końca zaspokojona.
  
Gdyby iść tym tropem to w Villasie-Boasie można widzieć trenerskiego – bardzo przepraszam – impotenta, takiego, co to bardzo chciał i niby nawet wiedział jak, ale nie bardzo mu wychodziło; podobno wybitny strateg, niby znakomity teoretyk, tylko w praktyce coś nie za bardzo działało. I jak każdy potrzebujący udowodnienia, że jest inaczej mógłby na dowartościowanie znaleźć sporo niby-argumentów: że osiągał w podbojach rekordy (punktowe), że najczęściej strzelał (ale nieskutecznie), że miał posiadanie (sztuka dla sztuki, niewiele z tego wynikało), że najmniej tracił (do czasu). Niby wszystko wspaniale, tylko czegoś brakowało.

Tottenham frustrował stylem gry, trener jeszcze bardziej frustrował sfrustrowanych tłumaczeniami, że wszystko jest w najlepszym porządku, bo zespół taktycznie się rozwijaja, co sugerowało, że chce wyplenić pozostałości po ignorancie Redknappie: zapanować nad improwizacją, przypadkowością, nauczyć graczy kontroli nad wydarzeniami, chłodnego myślenia zamiast naiwnego rozgorączkowania. Chciał zamknąć grę w schematach, nauczyć gry systemowej, tak, by to system wygrywał, a nie żywa drużyna. Piłkarze mieli być jak idealni biurokraci ze świata Maxa Webera – pozbawieni w robocie własnych osobowości (więc i wad), całkowicie oddani systemowej pracy.

Sęk w tym, że wyglądało to tak, jakby trener ową taktykę fetyszyzował, jakby stała się dla niego sztuką dla sztuki, realizacja jej (cokolwiek to znaczy) perwersyjną przyjemnością samą w sobie. A taktyka chyba powinna być po coś, albo dla masowego wygrywania (a to było iluzoryczne, nie tylko rozgrzewające spotkania na szczycie kończyły się wstydliwymi kompromitacjami, ale i pomniejsze wprawki również) albo dla satysfakcji estetycznej, a tu był największy dramat. Bo pretensje można mieć nie tylko za upokarzające porażki, ale także (a może dla wielu szczególnie) za odpychające zwycięstwa.

Nie w samej koncentracji na taktyce był problem Tottenhamu, ale w tym, jaka ona była. Wybitnie asekurancka, z zabezpieczeniem wszystkiego, co się dało, z zabranianiem każdego ruchu będącego ryzykiem większym niż najmniejsze. Z minimalizmem ofensywnym, z kneblowaniem wyobraźni, ze strachem, bez ikry i odwagi, ze strzałami z dystansu, żeby za bardzo nie zaatakować, żeby nie przeszarżować, żeby się nie zapomnieć. To jest taktyka – wydaje się – zakompleksieńca, człowieka z brakami, który boi się iść po swoje, niewierzącego, że zespół może wyjść na plus nawet jak coś pójdzie nie tak, nawet jak straci bramkę. 

To w taki system chciał zamknąć grę Kogutów ich były trener, taką osobowość własną chciał (pewnie nieświadomie) nadać tej drużynie. Jak ważny jest rys osobowość trenera na zespole dowodzi Alex Ferguson. Dowodzi Mourinho. Dowodził Guardiola od samego początku, dowodzi Simeone. Dowodzi wielu innych i dowodzi też Villas-Boas, tylko że odwrotnie niż wymienieni. A na taką osobowość Portugalczyka Tottenham zwyczajnie nie zasługuje. Nie zespół z takim potencjałem. Gdyby jeszcze za tą bojaźliwością szły wyraźne sukcesy, ale jak najlepsza defensywa Spurs spotkała się z najlepszym atakiem City to przyjęła sześć bramek. Potem pięć od The Reds, wcześniej u siebie trzy od przeciętniaków z West Hamu, w dodatku w meczu derbowym, też u siebie. Adwokaci trenera mówią, że chciał grać odpowiedzialnie, zabezpieczać się, dominować, mieć kontrolę. Tyle że gra zaprzeczała tym założeniom. Tottenham naruszyć było łatwo, a zespół, któremu strzelać zakazano nie umiał odpowiedzieć wcale. Taka taktyka skuteczna, owszem, mogła być na wyjazdach, zaryglowanym, zabezpieczonym gościom łatwiej było wygrać grając z kontry przeciw atakującym gospodarzom, atakującym, bo grającym przed własną publiką – gdzie atakować nakazuje przyzwoitość. Ale zwycięstwa na obcych boiskach połączone z częstymi porażkami u siebie oskarżały trenera, a nie go broniły. Nie dziwię się kibicom wygwizdującym swoich graczy po meczach w północnym Londynie, kibic ze swoją drużyną się utożsamia, w trakcie meczu z biegającymi po boisku stanowi jeden organizm, a nikt nie chce przecież czuć się jak kastrat. Tottenham najchętniej wszystkie mecze grałby na wyjeździe, u siebie wymaga się podejścia odważniejszego niż stać było na to trenera.

Nie umiem wytłumaczyć sobie czym Villas-Boas uwiódł tych, którzy do końca mu wierzyli, może tęsknotą za ładem, porządkiem i planem obejmującym cały klub, wykraczającym daleko poza samą murawę, raczej w kierunku zarządców, a może niechęcią do radosnej twórczości poprzednika. Czasami mam brzydkie wrażenie, którego zaraz się wstydzę: że część fachowców patrzących na piłkę mitologizuje wyszukane taktyki i przenikliwe strategie z poczucia elitaryzmu – nie chcą być częścią ignoranckiej kibicowskiej gawiedzi, która pragnie tylko ofensywnych fajerwerków i której nie starcza intelektu, by docenić wagę gry w środku pola, czy potrzeby zbilansowania ataku z obroną.

Prezes Levy zwalniając Portugalczyka zareagował jak fan, ale wcale nie w przypływie emocji, ale raczej na chłodno. Siedząc na White Hart Lane widział nie raz, a raczej czuł, to, co inni. Jako kibic doskonale go rozumiem, też chciałbym utożsamiać się z brawurą, natarciami, odwagą, polotem, a nie kneblem i asekurantyzmem, nie wiedzieć czemu nazywanymi taktyką odpowiedzialności. Jestem prawie pewien, że piłkarze myśleli podobnie jak prezes.

Tych, którzy wolą nieodpowiedzialny Tottenham pod wodzą Sherwooda kieruje pewnie niechęć do wybitnie przeteoretyzowanego i przetaktycznionego Portugalczyka, a ofensywne, improwizowane wygibasy wezmą w ciemno po zatruwających w odbiorze daniach serwowanych dotychczas. Może i nowy trener skazany jest na porażkę, może zespół pod jego wodzą nie zajmie miejsca w pierwszej czwórce – preferując grę radosną i chwytliwą, lecz naiwną, rodem z przeszłości. Ale ten przegrany chociaż wzbudzi sympatię, odwrotnie niż przegrywający do tej pory, który, co najtragiczniejsze przy klęskach, budził u wielu jedynie niesmak.

I żeby nie było, że jestem romantykiem opiewającym ginących za bezkompromisowy, ofensywny futbol: wyjątkowo cenię pamiętną Grecję i tamten Inter pocący się krwią w Barcelonie. Tyle że w obu przypadkach sukces w inny sposób był niemożliwy. W Tottenhamie sukces wydawał się niemożliwy przy Portugalczyku.

                      

2 komentarze :

  1. Fajny artykuł, ale z Grecją to przegiąłeś pałę:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedyś było trzystu, potem kilkunastu, którzy nie padli ;)

    OdpowiedzUsuń