środa, 31 grudnia 2014

Barańczak i poezja koszykówki



Stanisław Barańczak

Pierwsza piątka

W oceanicznym ryku nabitej głowami hali
Boston Garden, w ekstazie od górnych galerii po parter,
wbiegają truchtem, luźni, zblazowani, cali
w niby-leniwej glorii, pięć piętrowych panter:
długoręki Kevin McHale, sześć stóp i dziesięć cali

ofensywnego geniuszu; chmurny i uparty
wielkolud Robert Parish; piegowaty Dennis
Johnson, mistrz błyskotliwych podań; jego partner
Danny Ainge, cwany gówniarz z wyglądu, bezcenny
artysta strzałów z dystansu; aż wreszcie wstępuje na parkiet

Larry Bird (z trybun: „LA-RREE!!!”), kluchowaty, senny
blondas, w którym nikt by się nie domyślił żywej,
jedynej, wszystko dotąd zaćmiewającej legendy.
Fale wrzawy wzbierają, aż burzliwe grzywy
walą się, nagła cisza święci ewidentny

fakt: w dziejach koszykówki nie było drużyny
tak zgranej, niezrównanej. Gwizdek, pierwszy wyskok
do piłki. Parish; Johnson; McHale czterema dużymi
krokami dopada kosza, dwa punkty, ryk: znów im wyszło.
„Socjotechnika: bez meczów, lig, tabel zbyt by się dłużyły

tygodnie”, mruczę zawistnie. (Bird rzuca się w kłębowisko
ciał, zwód, łuk strzału: znowu!). Nie: tylko trochę mniej niedoskonali
niż każdy, są doskonale kochani, nienawidzeni, są wyspą
wyrosłą nad obojętność. Na mgnienie. Tak, ale na mgnienie ocali
ich to, że wystają o głowę ponad tę resztę, to wszystko.


środa, 17 grudnia 2014

Legia, Ajaks i cała reszta

Tak naprawdę to wszystkich interesowało jedno - co to będzie za zespół, który przyjedzie na Łazienkowską, a którego nikt nie zobaczy. Mnie absurd sytuacji tak powykrzywiał mózg, że chciałem jak największych ogórów, coby szkoda była jak najmniejsza. Bo jak inaczej? Przyjedzie porządna firma, a takie u nas, nie oszukujmy się, goszczą rzadko, a już zwłaszcza na wiosnę, bo przecież wiosną to my sami gościmy rzadko gdziekolwiek. Więc renomowany zespół, mecz roku w Polsce, jeszcze może – nie bójmy się marzyć – byśmy ich jakoś przepchnęli i takie epokowe wydarzenie w absurdalnej scenerii pustego stadionu. Ot, futbolowe święto po polsku.

Jest Ajaks, kawał legendy, trochę teraz jednak przyblakłej. Ale to zawsze Ajaks. Młodziki wyszkolone w kapitalnym futbolowym uniwersytecie, z naszym Milikiem w dodatku, co dodaje jeszcze smaczku. Piękny dwumecz się szykuje, więc włodarze legijni całkiem słusznie wpadli na koncept, żeby kary tak poprzekładać, coby Ajaks tłumy mogły zobaczyć, a stadion pustką świecił w przyszłym sezonie na jakimś meczu preeliminacji z półamatorami dla przykładu z Walii. Sprytne, trzeba przyznać, i kibicować trzeba takiemu rozwiązaniu całym sercem, może się UEFA zlituje, może trybuny otworzy, może weźmie pod uwagę, że Legia to klub specjalnej troski, bo raz burdel ma w papierach i wyrzucać ich trzeba z pucharów przez głupotę działaczy, innym razem zamykać stadion przez tych, co im się wydarzenia pomyliły i myśleli, że z kamerą wśród zwierząt w Lokeren kręcą. I wczuli się w rolę szympansów całkiem przekonywująco.

To też ciekawe. Ajaks to wymarzony rywal dla Żylety przecież. Logistyka piękna – do Amsterdamu blisko, autostrada non stop, w dzień można pyknąć. Relatywnie tanio. Miasto cud miód, bo i zajarać można na legalu, i na Red Lights skoczyć, co kto lubi. Stadion ogromny – biletów nie trzeba by wydzielać. Sektor gości wysoko pod dachem, z dopingiem można by polecieć aż miło. I ogólnie klawo się pokazać. I przyjaciół zaprosić z Hagi – dla nich to smaczek też przecież, Ajaks to ich największa kosa, blisko mają, ugościć i warszawiaków mogliby wspaniale. Wyjazd – marzenie. No, ale skoro małpopodobnych werbalnie nie udaje się ogarnąć, to jest jak jest. Piękny samobój lubiących wyjazdy.

Ale może karę uda się jakoś odwiesić. Jedno mnie ciekawi – jak to legijni działacze się odwołują? Chodzi im tylko o mecz u siebie, czy zakaz wyjazdowy też chcą przenieść? W pakiecie się odwołują, czy wręcz przeciwnie – nawet na rękę by im było, by UEFA zakaz wyjazdowy podtrzymała ewentualnie, mniejsze ryzyko problemów potem, biorąc pod uwagę gości z Hagi na stadionie. Zresztą, można przypuszczać, że tak czy siak goście z Hagi na stadionie w Amstedamie pojawić się mogą jakoś, w końcu Holendrzy oni są przecież, wszystko zależy jak Ajaks będzie dystrybuował bilety. Może nawet warszawiacy się jakoś wcisną. Może w tym Amsterdamie jeszcze być ciekawie..

Ciekawie w ogóle jest w tej Lidze Europejskiej. Nie kupuję tekstów, że tam jest nuda i nikt nie chce tego oglądać. Mogą tak gadać tylko ci, którym w głowie jeno Reale i Bayerny. Których wyobraźnia i zainteresowania nie sięgają dalej niż popisy Messiego i Ronaldo. Fakt, może i poziom nieco niższy, wiadomo, ale emocji często więcej, mniej kalkulują tam i więcej piłki – jak to mawiał mędrzec Engel – na tak. A jak jeszcze teraz UEFA wymyśliła, i trzeba powiedzieć – dobrze wymyśliła – że zwycięzca ma gwarantowane miejsce w Lidze Mistrzów, to już w ogóle pysznie może być.

Bo taki Tottenham na przykład, to przez ligę angielską to za dziesięć lat najszybciej znowu się dostanie do Champions League, więc ma o co grać. Tyle że trafił na Fiorentinę, której też się marzy elita, ale przez włoską im ciężko, choćby z tego powodu, że włoska coraz słabsza, to i mniej miejsc w pucharach makarony mają. Klawa bitwa się szykuje, bez ściemniania.

Podobnie Liverpool – sezon poprzedni miał wspaniały, a w tym bida straszna, o czwórce nie ma co marzyć, więc lać się warto w Lidze Europesjkiej na całego. Na początek mają Besiktas i faworytem wcale być nie muszą. Turcy prowadzeni przez Bilica minimalnie Ligę Mistrzów przegrali z Arsenalem, potem wygrali grupę z Tottenhamem w LE, teraz spokojnie mogą objechać The Reds. Łatwiej ma Everton, kolejna ekipa angielska, której marzy się w kraju czwórka, ale większych szans na nią nie mają, więc powinni się mobilizować w te czwartki szczególnie. Na początek wiosny mają teoretycznie łatwo – Young Boys Berno.

Tottenham. Liverpool. Everton. Jest jeszcze Inter, który pałęta się gdzieś w środku ligowej tabeli (gra z Celtikiem). Napoli (z Trabzonsporem). Sevilla Krychowiaka (ma Monchengladbach). Athletic Bilbao, które nie ma raczej ponownych szans na podium w Hiszpanii (kontra Torino Glika). Wszystkie te kluby powinny wybitnie spinać się na pucharowe czwartki, bo nagrodą główną jest wymarzona Ligi Mistrzów. A jak do tego dodać jeszcze zesłaną stamtąd Romę (gra z Feyenoordem), Sporting (kontra Wolfsburg), czy Zenit (przeciw PSV), to Liga Europejska zapowiada się naprawdę dobrze dla koneserów futbolu trochę szerszego niż kilka klubów z topu.

A nas, Polaków, szczególnie powinna przyciągać, w końcu to do Warszawy zjadą się na finał najlepsi. I będzie można ich zobaczyć na żywo. Narodowego chyba nam nie zamkną.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

O losowaniu 1/8 LM słów kilka


Zadzwonił do mnie wujek Staszek. Wujek Staszek to fan piłki straszny, ale i straszny cynik. Mówił tak:

„No i jak tam po losowaniu, hm? Znowu mogą marudzić ci, co uważają, że w Lidze Mistrzów ciągle to samo i to samo. Bo dwie pary identyczne są jak przed rokiem. Real znów zagra z Schalke i znów pewnie nawet za bardzo się nie spoci – odbębni dwa sparingi w tygodnia i tyle. I dobrze tym Niemcom! Raz, że fuksem wyszli z grupy kosztem Sportingu – pamiętasz ten wałek z meczu z Portugalczykami, jak im sędzia wydrukował karnego z dupy na 4:3? Aż teorie spiskowe się pojawiły, że sędziowie pomagają Niemcom, bo Gazprom ich (w sensie Niemców) potężny sponsoruje, tak tak, ten sam, co jest strategicznym sponsorem Ligi Mistrzów. I Sportingowi tych punktów zabrakło. A dwa – to właśnie ten Gazprom, niech odpadają kluby, które mają takich fajnych dobrodziejów, jeszcze brakuje tego, żeby towarzysz Putin się w pucharowe środy pojawiał w ichniejszej loży. Dwucyfrówka od Realu w dwumeczu i aufwiederschein. Cy jak to tam się mówi.

No i Barcelona – City. Znów to samo. I znów ciężko wskazać faworyta. City może marudzić, że los im nie sprzyja w losowaniach. Albo do grup śmierci trafiają albo na potęgi od razu na wiosnę. Ale to zawsze tłumaczenie glinianych kolosów, jak się jest dobrym, to się przechodzi każdego bez marudzenia, jak się jest europejskim średniakiem, to się wymyśla milion powodów, czemu się nim jest. To tak samo, jak Arsenal, ale to za chwilę. Więc będzie stara śpiewka City, że znów trafili na potęgę i odpadli, albo będzie wielki triumf. Tyle, ze Barcelonie do dawnej potęgi trochę brakuje, zwłaszcza na tyłach i w pomocy, jak się Święta Trójca w ataku nie spisze, to może być ciężko. Wyrównanie tu. Jedno jest pewne – kto odpadnie, ten zwiększy swoje szanse w krajowej lidze. Cała wiosna bez pucharów, można się będzie skoncentrować na kraju, bo wiosenna sieczka w Europie wykrwawia konkretnie.

No, chyba że jest się gladiatorami Diego Simeone. Ich nic nie wykrwawiało w zeszłym roku. Mistrzostwo Hiszpanii i prawie wygrany finał Ligi Mistrzów. Trafili teraz na Leverkusen, na spokojnie ich objadą. Nie łudźmy się – Niemcy mogą wypuszczać z grup wszystkie cztery zespoły, ale dwa z nich to tylko przystawki, i tak Schalke jak i Bayer polegną z ekipami z Madrytu bez szemrania. Simeone i jego wojownicy zbyt zaprawieni są w bojach, żeby odpaść z drugim niemieckim garniturem.

Dortmund też powinien sobie poradzić. Mogą leżeć na dnie Bundesligi, ale na konkretne wieczory na najwyższym poziomie mobilizują się mistrzowsko. Czyli odwrotnie niż Juventus. Ci mogą prawie nie przegrywać z nikim we Włoszech przez 3 lata, a w Lidze Mistrzów biedują okropnie. Teraz wyjść im się udało, ale wyżej nie podskoczą, mimo, że talentu mają więcej niż w Dortmundzie. Ale Kloppowy bend pogra jeszcze trochę rock and rolla, nie wierzę, że nie. To ekipa stworzona do wielkich meczów. Na Juventus wystarczy – i niech Włosi wracają tam, gdzie mogą pokozaczyć, czyli na włoski zaścianek.

Nad Bayernem nie warto się zastanawiać. Szkoda Szachtara, wielka szkoda. To fajna historia jest, romantyczna taka. Wygnała ich wojna z Doniecka, tułają się po Lwowach jakiś, stali się klubem całej Ukrainy. I świetnie kopią ci Brazylijczycy z Szachtara, naprawdę dobrze. No, ale na Bayern to chyba za dużo. Chyba, bo w piłce nigdy nic nie wiadomo, a historia byłaby jeszcze piękniejsza, jakby bezdomni ten wielki Bayern, no wiesz.. Ja tam będę trzymał kciuki.

A! O Arsenalu miałem przecież wspomnieć. Wenger niby w kościele wymodlić chciał, żeby tym razem nie wpaść na silnych. Ale wiesz jak to jest, jak się jest słabym, to się prawie zawsze wpada na silnych. I ten Arsenal jest od lat słaby, więc na kogo by nie wpadł - to silniejszy. A jak się jeszcze nie umie nigdy grupy wygrać, to już w ogóle pod górkę potem. Więc tak się te ofermy z Londynu przez lata tłumaczyły, że pech. A ja bym im odpowiedział cytatem z Tarantino: - Jakbyście byli lepsi, to jeszcze byście żyli. Ale Arsenal – klub kuriozum – lepszy nie jest. To średniak europejski, by nie powiedzieć – słabiak. Więc raz, że żałosne to, że się cieszą, że mają Monaco. A dwa – to własnie Monaco może się cieszyć, że ma Arsenal. Ja tam mówię, że Monaco Angoli wyeliminują. Tak zgodnie z tradycją, że 1/8 to wyżyny dla ludzi Wengera. I jego samego.

Inaczej niż dla Basel. Ci tam się pięknie po tych pucharach rozbijają, bez szacunku dla nikogo, bez respektu dla świętości. Trzeba Manchester sir Alexa klepnąć? Klepią. Trzeba Liverpool pogonić? Proszę bardzo. Tottenham z Ligi Europejskiej przepędzić? Nic trudnego. Chelsea dwa razy w grupie ograć? Damy radę. Basel to rewelacja ostatnich lat w Europie, a że grają ofensywnie, bez kalkulacji, ciągle to przodu, to z Porto muszą sobie poradzić. Nie ma innego wyjścia. I niech sobie radzą – zasługują chłopaki.

I co tam jeszcze zostało? Aha, PSG – Chelsea. Tu najciekawiej zdecydowanie. Doskonały oddział Mourinho kontra świetni Francuzi. David Luiz przeciwko byłym kolegom. Ibra kontra Mourinho, były Ibry pryncypał z Interu. Nieźle się zapowiada. Niby PSG już do elity doszlusowało, ale czegoś wciąż brakuje, ostatniej kropki, nawet ten ostatni mecz na Camp Nou to pokazał, z byle jaką Barceloną. Mogli nie przegrać, zająć pierwsze miejsce, ale nie umieli. Więc jeśli chcą w końcu wskoczyć na wyższy poziom, ten najwyższy, to lepszej okazji nie mogli sobie wymarzyć. A Chelsea, niby zespół doskonały, niby na gwiazdkę mistrzostwo Anglii miał już świętować, ale jednak czasami zarzęzi. Będzie ciekawie. Będzie chyba najciekawiej tu.

O! Jeszcze Ligę Europejską rozlosowali. Młodzież z Ajaksu z Milikiem na pustą Łazienkowską przyjedzie się pokazać. Ale o tym to jutro może pogadamy”.

środa, 10 grudnia 2014

Być jak Bazylea


Być jak Bazylea – to znaczy wyjść naprzeciw renomowanemu rywalowi, nawet na jego legendarnym stadionie, i w meczu o wszystko grać bez kompleksów, zastawić wysoki pressing, gryźć trawę i walczyć o każdą piłkę. Ale także kontrolować grę dzięki znakomitej organizacji, świetnemu wyszkoleniu technicznemu i zwyczajnej odwadze. Być jak Bazylea, to często być lepszym niż rywale, nawet ci z najwyższej półki.

Jak wczoraj w Liverpoolu. Pewnie, w ostatnich 10 minutach Anglicy przycisnęli, stwarzali sytuację, w dodatku grając w dziesięciu. Nie dajmy się jednak zwieść – Liverpool wynikiem i końcówką meczu przyretuszował makijażem swoją brzydszą tego wieczora twarz, był bowiem od gości ze Szwajcarii wyraźnie słabszy. Rywale mieli więcej sytuacji, sensowniej prowadzili grę, wysokim, agresywnym pressingiem demontowali ataki gospodarzy, zanim te na dobre się rozwinęły. Końcówkę meczu zdominował chaos – wysuniętym napastnikiem był środkowy obrońca Skrtel, który zajął miejsce wyrzuconego Markovica, który wszedł za jedynego wysuniętego napastnika Lamberta. Brakowało tylko, żeby Mignolet zagrał na lewej flance; czasami z takiego pomieszania z poplątaniem przypadek daje coś absurdalnie niemożliwego. Nic jednak z tego, wczoraj awansował zespół zwyczajnie lepszy.

Pewnie, Liverpool w tym sezonie nie jest rywalem wagi ciężkiej, jak już – to poobijanym i ledwie zipiącym byłym championem, który słania się na nogach. Tyle, że triumf Bazylei nie jest pierwszym i odosobnionym przypadkiem, ale kolejnym z łańcucha zwycięstw nad firmami o groźnie brzmiących nazwach. Z Liverpoolem wygrali już w tym sezonie, w Szwajcarii. A wcześniej (dokładnie trzy lata temu) wyrzucali przecież z Ligi Mistrzów Manchester United samego sir Alexa Fergusona. Na Old Trafford wyczarowali niesamowite 3:3, u siebie wygrali 2:1. Sezon temu wykopywali z Ligi Europejskiej Tottenham, dotali aż do półfinału. A zanim obili Tottenham to jesienią dwa razy ograli w Lidze Mistrzów Chelsea. Zbyt wiele przypadków, by mówić o przypadku, Bazylea od kilku lat rozbija się tak ładnie na salonach, że tylko ignorant może mówić o wczorajszym wyniku jako o niespodziance. Niespodzianką byłby w takich okolicznościach awans Liverpoolu.

I nie chodzi tylko o wyniki, Bazylea swoją grą daje przede wszystkim satysfakcję estetyczną i emocjonalną. Nie klękają przed nikim, zwłaszcza u siebie, w gorącym parku Świętego Jakuba rzucają się rywalom do gardeł, jakby jutra miało nie być. Rywalom nawet najznamienitszym – napocić musiał się tam niedawno nawet sam Real Madryt. Bazylea łamie stereotyp kopciuszka, który ugrać wynik próbuje usypiając rywala, czy broniąć się całym zespołem. Nie, Bazylea rozpala spotkania od samego początku, atakuje z furią, ale i z wizją, ładnie technicznie, do tego z niezwykłą ambicją, zaangażowaniem i hartem ducha. Oglądać ich bitwy na rozgrzanym i kipiącym od emocji stadionie w Szwajcarii, to czysta frajda. Grać tam z nimi, to cholernie ciężka przeprawa.

Projekt Bazel tym bardziej imponuje, że pochodzi z kraju, gdzie o sukces futbolowy nie łatwo. Klubowa piłka leży, inni – FC Zurich, Young Boys Berno, czy St. Gallen – sukcesów w Europie nie osiągają żadnych. Dość powiedzieć, że innych Szwajcarów w Europie pamiętam w osobach piłkarzy Grasshoppers, którzy od smudowego Lecha dostawali szóstkę przy Bułgarskiej. Kadra, mimo kilku znanych postaci, to raczej europejski średniak. Sam futbol uprawiać ciężko, bo kraj górzysty, regularnie zaśnieżony, liga zimą pauzuje przez trzy miesiące.

A jednak klubowi z Bazylei udało się zbudować nie tylko zespół regularnie cieszący oko grą i wynikami w Europie. Udało się zbudować także klub regularnie kształcący i sprzedający poważnym graczom poważnych piłkarzy za poważne pieniądze. Wychowankami są między innymi – Xherdan Shaqiri z Bayernu, Ivan Rakitic z Barcelony, czy Gokhan Inler z Napoli. Na wytransferowanym do Chelsea Salahu udało się zarobić 14 milionów euro. A mimo eksportowaniu największych talentów, to właśnie wychowankowie napędzają rozrabiaków z Bazylei, o jej sile regularnie stanowi połowa składu składające się z kształconych u siebie ludzi.

A więc być jak Bazylea, to być bogatym w mądrość. Mieć sensowną akademię młodzieżową, która regularnie zasila zespół w pierwiastki talentu, albo zasila budżet ze sprzedaży tychże. Mieć odważny zespól nie klękający przed nikim, grający ofensywnie i z polotem. Zespół regularnie grający i rozbijający się w Europie – jak ich wyrzucą z Ligi Mistrzów, to sobie odbijają w Lidze Europejskiej. Regularnie zarabiającym na grze w pucharach. Grającym w tej Europie na funkcjonalnym, regularnie wypełnianym i gorącym stadionie.

Bo być jak Bazylea – nie znaczy być bogatym. Budżet i przychody Szwajcarzy mają niewiele większe niż Legia Warszawa. Okoliczności poboczne, jak choćby słaba liga, są niemal identyczne.


środa, 3 grudnia 2014

W oparach absurdu Łazienkowskiej 3


Legia ciągle zaskakuje i ciężko ją rozgryźć. Bo z jednej strony imponuje rozmachem z jakim wybija się z polskiej piłkarskiej bylejakości – organizacyjnej, finansowej, sportowej, z drugiej zaś udowadnia co chwila, że ciągle tkwi w niej po uszy. 


W rok przeistoczyła się z chłopca do bicia, europejskiego pośmiewiska, które nie umie strzelić gola trzeciemu garniturowi poważnej piłki, w solidną drużynę, którą trudno naruszyć, która wywalcza awans do rundy pucharowej Ligi Europejskiej zaledwie po czterech meczach. Ma ambicje i nie boi się podziękować trenerowi, który choć zdobył podwójną w kraju koronę, nie gwarantuje wprowadzenia zespołu o sportowy szczebel wyżej. Nie boi się nająć zagraniczniaka bez doświadczenia trenerskiego, za to z ogromnym piłkarskim. Ryzykuje idąc w nieznane, bo nie chce stać w miejscu.

Na płaszczyźnie organizacyjnej i finansowej, z klubu skonfliktowanego z własnymi kibicami, w marazmie, bez wyraźnej idei, przepoczwarza się w projekt budowany z rozmachem – z w miarę regularnie zapełnianym nowym stadionem, z pęczniejącymi wpływami i zyskami, jakich polska piłka nie widziała nigdy. Z marketingiem wzorującym się na najlepszych europejskich przykładach. Potrafiąca wytransferować średniej jakości grajków za niczego sobie pieniądze, chcąca inwestować grube miliony w młodzieżowe Akademie.

Jednocześnie ta sama Legia popełnia absurdalne, niespotykane niemal nigdzie błędy biurokracyjne, które zamykają jej drogę do raju Ligi Mistrzów. Kuriozum mogło zdarzyć się wszędzie, ale zdarzyło się akurat w Warszawie. Ta sama Legia, która nie wstydzi się wołać za Żyrę pięciu milionów euro i nie wiadomo, czy śmiać się z tego, czy podziwiać rozmach – wszak wcześniej spieniężała wcale nieźle podobne połacie talentu – ośmiesza się przez wyciekające do mediów listy z zachęcaniem do kupna owego Żyry, pisane jakby przez gimnazjalistę w prima aprilis. Dwie twarze jednej korporacji splecione ze sobą – poważne zarządzanie i amatorszczyzna, skuteczne działanie z wizją i przedszkolne błędy, chęć budowy drapacza chmur, ale czasami przy pomocy łopatek z piaskownicy.

A stosunek, czy jakby to nazwać współcześnie – polityka władz klubu wobec własnych kibiców znakomicie się w ten model wpisuje.

Przypomnijmy dla porządku – Leśniodorski przejmuje prezesurę w klubie, który jest w stanie wojny z własnymi trybunami, z tą najaktywniejsza ich częścią. Proponuje nowe rozdanie, zakopanie toporu, rozmowę zamiast luf armatnich.

Znakomity manager, i jeszcze lepszy pijarowiec, uwiarygadnia siebie samego pozując na stworzonego na podobieństwo trybun. Na twitterowym koncie z legijną – bójcie się babcie – bluzą na łbie, mówiący językiem Żylety o oprawach, dopingu i nawet racach (jak trzeba czasem zapłacić karę, to się zapłaci, race są w całej Europie, gdzieniegdzie nawet legalne, przekonuje, i trudno nie przyznać mu racji). Cieszy się z niesamowitej atmosfery na Łazienkowskiej, wie, że to produkt sam w sobie i – cokolwiek nie wypisywali by przewrażliwieni dziennikarze – trudno się z nim nie zgodzić. Staje murem za Żyletą zamykaną przez nadgorliwców z UEFA za nazbyt gorąca atmosferę, podchwytuje narrację części trybun, że kary działaczy to także wynik dominacji myśli lewackich na Zachodzie. Cokolwiek to znaczy.

Jednocześnie w chwilach kryzysowych przeprasza, na konferencjach prasowych, po ekscesach nie do wytłumaczenie i wybronienia, wygląda jak zbity pies, słowa stają mu w gardle, bełkocze grobowo o konieczności walki z patologiami. Wygląda jak ktoś przegrany – ktoś, kto przegrał z samym sobą. Po Lokeren mam deja vu, tego Leśniodorskiego już widziałem, widziałem po meczu z Jagiellonią przy Łazienkowskiej jakiś czas temu.

I tu dochodzę do sedna. Prezes, tak dobrze zorientowany przecież kibicowsko, nie mógł nie wiedzieć, co się wydarzyło swego czasu na Podlasiu. Że tak zwana legijna sekcja gimnastyczna namierzyła w Białymstoku magazyn z flagami Jagielloni, że pojechała tam przed jakimś meczem, w którym nawet Legia nie grała, obiła miejscowych, że mnóstwo tych flag zawinęła, że w tzw. kumatym światku kibolskim to największa zniewaga stracić barwy na własnym terenie. I że kibice Jagielloni przyjadą podelektryzowani na Łazienkowską. Nie mógł nie wiedzieć, bo wiedział to każdy choć odrobinę interesujący się trybunami w Polsce. Dochodząc do sedna – w meczu z Jagą zamknięta była Żyleta, nie pamiętam już za co, nie w tym rzecz, czy słusznie, czy nie, bo zamykanie trybun zawsze jest idiotyzmem. Chodzi o to, że Leśniodorski pozwala Żylecie usiąść na prostej, pozwala sprowokować gości wywieszeniem i spaleniem zagibanych flag, goście chcą uratować honor wyżywając się na bogu ducha winnym płocie, zresztą kompromitują się jeszcze bardziej, kiedy zamiast płotu pojawia się wymarzony przeciwnik do którego niby chcieli się dostać. Dochodzi do bójki, mecz zostaje przerwany, stadion zamknięty, awantura na cały kraj.

I ta sama scena, co teraz. Prezes ściśniętym głosem coś tam tłumaczy, a ja próbuje wytłumaczyć sobie, jak do tego mogło dojść. Nie chodzi o to, że Żyleta rozsiadła się na prostej i bliżej miała do gości, to zawsze jest dobrze, kiedy kibicom pozwala się wejść na stadion, niż nie wejść. Nie chodzi nawet o tę spaloną flagę Jagielloni, że udało się ją wnieść. Tak to wygląda nie tylko u nas, takie same igrzyska uprawiane są wszędzie, także na mitycznym Zachodzie, w Bundeslidze, we Francji, czy w pokojowej Skandynawii. Chodzi mi o to, że się nie dogadano. Zwyczajnie. Przebiegle. Skutecznie.

Legii z zamkniętą Żyletą zawierucha nie była potrzebna, nie tylko klubowi, także kibicom. Pan prezes, mający dobry kontakt z decyzyjną częścią Żylety, mając wiedzę powyższą, mógł się zwyczajnie dogadać, żeby dano sobie na wstrzymanie, mógł Żylety nie przesiedlać, mógł zrobić wszystko, cynicznie i wyrachowanie. Nie zrobił – wydaje się – nic. A potem wyglądał na zdziwionego. Druga strona też zresztą nie zrobiła nic.

I tej drugiej strony też nie sposób zrozumieć. Po latach wyniszczającego konfliktu z ITI, grobowych trybunach, braku tego, co dla aktywnej części trybun jest solą i do czego – jak sami przyznają – są stworzeni, teraz mają włodarzy jakich nie śmieli sobie wymarzyć. Rozumiejących ich pasje i potrzeby, mówiących podobnym językiem, cicho przyzwalającym na oprawy z pirotechniką. I murem za nimi stojących.

Więc nie mogę skumać, jak można samemu sobie strzelać w stopę. Owszem, wiem, że kibicowska Legia ma opinię ekipy niekalkulującej. Robiącej co uważa za słuszne, bez względu na konsekwencje. Ale to też niekalkulowanie własnego dobra. Nie kupuję bajek, i całe szczęście, że nikt ich nie chce wciskać na siłę, że nie można mieć kontroli nad wszystkimi. Owszem, można. Na wyjazdach, zwłaszcza zagranicznych, nie ma przypadkowych osób. Polonusów w swoje szeregi się nie wpuszcza, innych „wynalazków” też nie. O przypadkowym zachowaniu przypadkowych osób nie może być mowy.     

I nie chodzi o race, to – jak sam przyznawał Leśniodorski – najmniejszy problem, one pojawiają się wszędzie i prawie w każdym klubie. Ani nawet nie o zamieszanie z policją gdzieś przy płocie. Problemem jest małpowanie zwolenników biało-białej wizji świata. Na to UEFA wyczulona chce być szczególnie, za to karze najmocniej. Dla nikogo tajemnicą nie jest, że polskie trybuny (te najaktywniejsze) zorientowane są na prawo, że ich decyzyjna część kształtowała swój kibicowski fach, i w sporej części też poglądy, w mitycznych latach dziewięćdziesiątych. Tyle że na jawne rasiolstwo, nawet jeśli głęboko w duszy skrywane, na stadionach miejsca już nie ma. I dobrze.

Pewnie – sporo zarzutów o rasizm UEFA i dziennikarze przybijali, bądź chcieli przybić Legii, absurdalnie. Jak z oprawą Dzihad Legia, gdzie antysemityzm widziało wielu, oprócz samych niby obrażanych, jak z flagą Wilno-Lwów, jak w kilku innych przypadkach. To wszystko prawda, ale w Lokeren do małpowania przyczepili się słusznie, nawet jak sprawa rozdmuchana jest ponad miarę. A konsekwencje mógł przewidzieć nawet średnio rozgarnięty.

Jeśli kibicowska wierchuszka nie potrafi ogarnąć własnych szeregów, nie tyle myślenia – bo tego się nie da, ale manifestowania go, to działa tak samo amatorsko, jak kierownictwo, w którym coś ktoś napisał, ktoś czegoś nie doczytał i raz jest śmiech na pół Polski, a raz płacz. Tu dyrektorzy z gabinetów idą w parze z liderami z trybun, obie strony strzelają sobie w stopę. Jeśli wierchuszka nie chce tego zrobić, albo, co gorsza, małpowanie cicho popiera, to strzela samobója klubowi, okradając go z pieniędzy, a także sobie – wykluczając z poważnego traktowania. I to w sytuacji, gdzie działacze, także dla własnego interesu, chcą im przychylić nieba. Tego pojąć nie sposób.

Mnie pachnie tu jednak amatorką i zwykłym rozpiździejem. To tak jak z tymi mitycznymi karami. W dobrze poukładanej współpracy między klubem, a kibicami, to ci drudzy sami płacą kary za siebie. Robią oprawy z użyciem pirotechniki? Wkalkulowują kary w koszty, taryfikator jest dostępny. Zrobią jubel na sektorze gości? Przychodzi faktura do klubu, przekazywana jest do Stowarzyszenia. Prosto, przejrzyście i uczciwie. Nie można wprowadzić takich obyczajów w niby najlepiej zarządzanym klubie w Polsce? Następny Duda będzie zabezpieczony. A i wybije się adwersarzom argument z ręki, że za dużo – w sensie kibice – kosztują. 
  
Do tego trzeba jednak kalkulowania – i w gabinetach, i na gnieździe. Zawrócenia chłopaków biegnących w stronę klatki gości, jak to robiła kiedyś kibolska starszyzna w Poznaniu na meczu Lecha z Wisłą (paradoksalnie, wtedy część dziennikarzy marudziła dokładnie tak samo, jak niekalkulujące kibolskie ekipy, co wyszydzały blat, używając języka zainteresowanych, bojówki Lecha z klubem). Albo zamknięcia wybitnie białych ust kolegom po szalu. Inaczej to amatorska droga donikąd i zwykłe robienie sobie pod górkę. I liderzy kibiców Legii mogą podać rękę pani Ostrowskiej, albo kierownikowi od pisania listów. A prezes Leśniodorski dalej będzie żył w przeświadczeniu, że wystarczy być miłym. Zamiast cynicznym.

Aha, pan prezes powinien wiedzieć, że flag Jagi zajumano kilkadziesiąt. Na razie wyciągnięto jedną. Reszta czeka w kolejności.