piątek, 26 września 2014

Sztuka interpretacji. Arsenalu



Niby Arsenal zdobył w końcu jakieś trofeum, po latach tak wielu, że aż ciężko się doliczyć, ilu konkretnie, ale tak w półfinale, jak i finale zeszłorocznego Pucharu Anglii męczył się niemiłosiernie z drugim, a nawet trzecim angielskim garniturem (półfinał wygrany po karnych z Wigan, finał z Hull od 0:2 do 3:2). Zdobył jednak to zdobył, nikt mu tego nie odbierze.

Niby poprawił od razu wygraniem Tarczy Dobroczynności, zachwycił nie tyle nawet wynikiem, ile imponującym stylem, w jakim rozbił Manchester City. Wprawdzie to puchar najmniej w Anglii znaczący, coś ledwie więcej, niż tylko wprawka towarzyska, a i o niczym świadczyć nie może, skoro w zeszłym roku zgarnął go David Moys ze swoimi United. Ale zdobył? Zdobył. Nikt mu tego nie odbierze.

Tyle, że z chwilą, jak tylko doszło do poważnego grania, to w ligowym szlagierze z tym samym City wygrać już nie umiał, w dodatku u siebie, rozciągając liczbę szlagierów, których nie umie wygrywać od lat o jeszcze jeden. A remis 2:2 powinien nazwać szczęśliwym, bo goście w końcówce obijali słupki, poprzeczki, koniuszki rękawic Szczęsnego.

A niby ten sezon miał być przełomowy, można by dodać – kolejny przełomowy, w którym Kanonierzy włączą się na poważnie do walki o ligowy szczyt. Niby nawet otwarcie kampanii potwierdzało zapowiedź lepszych czasów, ludzie Wengera w końcu, po latach, umieli wygrać inauguracyjny mecz, ale rywalem był przecież słabiutki Crystal Palace, w dodatku osierocony dopiero co przez Tony Pulisa, a Arsenal zwycięską bramkę wcisnął dopiero w ostatniej minucie.

Można by mówić, że w końcu dorośli, nabrali charakteru, skoro nauczyli się wyszarpywać, co ich, choćby rzutem na taśmę; potwierdzić to mógł remis z Evertonem, z którym w ostatnich dziesięciu minutach wyciągnęli z 0:2 na 2:2. Chociaż z drugiej strony Chelsea ten sam Everton, na tym samym stadionie, rozbiła tydzień później 6:3.

Niby w końcu Arsenal zaczął wydawać poważną gotówkę, rok temu kupił Ozila, w tym roku przygruchał Sancheza. Ale już wcześniej wydawał przecież sporo, rekordowymi w swojej ówczesnej historii funtami szastał w ostatni dzień okienka – legendarne już zakupy last minute – tyle, że szastał fatalnie, na graczy słabych, jakby z łapanki, kogo się uda, tego weźmiemy, żeby nie gadali. Teraz wydał mamonę na graczy najwyższego kalibru, pytanie jednak znów można zadać krytyczne – czy wydał go dobrze? Od lat można usłyszeć o deficycie na środku obrony i ataku, czy na pozycji defensywnego pomocnika, a Wenger z uporem maniaka sprowadza twórczych artystów do środka pola.

W dodatku sprowadza często w ostatniej możliwej chwili, już po starcie ligi, jak na przykład Ozila, pozbawiając graczy należytego przygotowania do sezonu w nowym otoczeniu; z nowymi wymogami, taktykami, czy chociażby językiem. I dziwić się trudno, że taki Ozil zaniemógł w połowie zeszłego sezonu w wyczerpującej Anglii, skoro już w Hiszpanii, w rozjeżdżającym większość rywali w tempie spacerowym Realu, był zazwyczaj pierwszym do zmiany. Może gdyby hartował się cały okres przygotowawczy z angielskim szpecem od kondychy, tak akurat pod wymogi brytyjskie, to nie zapowietrzyłby się już w lutym, a za nim cały Arsenal, którego wcześniej turecki Niemiec napędzał, aż miło.

Niby Arsenal czeka i zwleka do ostatniej chwili deadlinu, by zbijać zawrotne ceny, oni, romantycy futbolu nie lubią przecież przepłacać. Po kiego licha więc pion finansowy chwali się swoją wybitnie zdrową kondycją budżetową, przeobfitym sejfem, skoro skąpi się milion w te, czy we wte, czeka i zwleka, narażając tym samym pion sportowy? Bo taki Danny Welbeck przychodzi na ostatnią chwilę, z rozpędu wpada do pierwszego składu i gołym okiem widać, że ze zgraniem z kolegami to średnio. A taka Chelsea drugi sezon z rzędu najważniejsze transfery dopina najpóźniej na początku lipca. O transferze Costy Mourinho wiedział już zeszłej zimy, kiedy pytany, czemu nie kupuje napastnika, skoro na tej pozycji bida, aż piszczy, uspokajał, by poczekać do lata, wtedy pojmiemy – dlaczego. A Fabregas z Costą od pierwszego kopnięcia napędzają The Blues, jakby grali ze sobą i z resztą żołnierzy Mou od lat.


Bo jak się w końcu udało ściągnąć środkowego napastnika na Emirates, to oczywiście też w ostatnim dniu okienka, ba!, w ostatniej godzinie, czy nawet już po niej, bo działacze wyskomleć musieli przesunięcie deadlinu o kilka kwadransów.. Welbeck, wciąż młody i obiecujący, a już reprezentant Anglii przyszedł za okazyjne 16 milionów funtów, niby fajnie. Tyle, że to nie na niego polowali Kanonierzy, a na Radomela Falcao, którego sprzątnął sprzed nosa Wengera Manchester United. Można mówić, że Falcao chciał za dużo zarabiać, Wenger zgrywa przecież ostatnie sumienie futbolu i wzdryga się niby nie tylko przed wydawaniem zawrotnych sum na transfery (choć wydaje), ale też na horrendalnie wysokie kontrakty. Choć i te przecież proponuje. Budżet płacowy Arsenalu jest w tym roku większy niż budżet Chelsea Abramowicza... (za M.Zachodnym).

Aha, na defensywnego pomocnika (priorytet transferowy w lecie) czasu w okienku już nie starczyło, miękkie podbrzusze londyńczyków jakie było, takie jest, co udowodniła choćby Borussia – rozbijając w pył Arsenal w 1.kolejce LM. Borussia bez swoich najważniejszych ludzi – Hummelsa, Sahina, Reusa, Gundogana, Piszczka, Błaszczykowskiego..

Niby Arsenal wzmocnił nie tylko atak (Welbeckiem, czy Sanchezem), ale i obronę – młodym gniewnym Chambersem, oraz znającym ligę Debuchym. Tyle, że po oddaniu Vermalena, Jenkinsona i ucieczce Sagny, a w obliczu kontuzji Debuchego, czy Monreala ledwie blok obronny może sklecić.

Tak samo, jak i w obliczu kontuzji Giroud na szpicy zmuszony jest grać jedynym Welbeckiem, albo na siłę Sanchezem. A niby wzmocnił się Arsenal przed sezonem fachurą od przygotowania fizycznego z samej mistrzowskiej reprezentacji Niemiec, odpowiadając tym samym na krytykę pod adresem sztabu medycznego, że niebezpiecznie często w ostatnich latach wypadają co chwila gracze na niebezpiecznie długie miesiące. Co dziwniejsze – młodzi gracze o młodych, nie wyeksploatowanych jeszcze organizmach (Ramsey, Wilshere, Diaby, Walcott). Samo nasuwa się pytanie – jak dobrzy byliby, gdyby nie ciągłe ich wielomiesięczne urazy? (M. Okoński podaje, że w ostatniej dekadzie gracze z Emirates odnieśli 741 kontuzji, a np. Chelsea 498).

Co jednak z tego, że jest nowy szpec z Niemiec, skoro zanim na dobre ruszyła Premiere League, jeszcze przed startem Ligi Mistrzów, Kanonierzy tracą świeżo sprowadzonego obrońcę i podstawową opcję na szpicy (a może i jedyną?), którą z konieczności zastępować musi Welbeck, sprowadzony na ratunek w ostatnim dniu okienka, a o którym to transferze Wenger mówi, że gdyby przebywał w ostatnim dniu okienka w Londynie (a nie przebywał!), to do tego transferu by nie doszło… A mówimy przecież o, podobno, najlepiej zorganizowanym klubie na świecie, w którym nawet kolor klapek pod prysznicem precyzuje wewnętrzny regulamin.

Arsenal – sztuka interpretacji. Sztuka interpretacji absurdu.

Największy wygrany ostatniej kolejki, kiedy wszyscy z czołówki pogubili punkty, a chłopcy Arsene’a łatwo obili niespodziewanie rewelacyjną Aston Villę 3:0. By już po kilu dniach przegrać u siebie z Southampton w Pucharze Ligi.

Kolejny akt już w sobotę – derby północnego Londynu z Tottenhamem. Na Emirates, na którym znów, po trzech latach zamrożenia, wywindowano ceny karnetów. Najtańsze kosztują już ponad tysiąc funtów. Najtańsze, dla porównania, na mistrza Anglii Manchester City – mniej niż trzysta. Zresztą ceny najdroższych karnetów siedemnastu ekip są mniej, niż te Arsenalu. Te najtańsze.