Niby Arsenal zdobył w końcu jakieś trofeum,
po latach tak wielu, że aż ciężko się doliczyć, ilu konkretnie, ale tak w
półfinale, jak i finale zeszłorocznego Pucharu Anglii męczył się niemiłosiernie
z drugim, a nawet trzecim angielskim garniturem (półfinał wygrany po karnych z
Wigan, finał z Hull od 0:2 do 3:2). Zdobył jednak to zdobył, nikt mu tego nie
odbierze.
Niby poprawił od razu wygraniem Tarczy
Dobroczynności, zachwycił nie tyle nawet wynikiem, ile imponującym stylem, w
jakim rozbił Manchester City. Wprawdzie to puchar najmniej w Anglii znaczący,
coś ledwie więcej, niż tylko wprawka towarzyska, a i o niczym świadczyć nie
może, skoro w zeszłym roku zgarnął go David Moys ze swoimi United. Ale zdobył?
Zdobył. Nikt mu tego nie odbierze.
Tyle, że z chwilą, jak tylko doszło do
poważnego grania, to w ligowym szlagierze z tym samym City wygrać już nie
umiał, w dodatku u siebie, rozciągając liczbę szlagierów, których nie umie wygrywać
od lat o jeszcze jeden. A remis 2:2 powinien nazwać szczęśliwym, bo goście w
końcówce obijali słupki, poprzeczki, koniuszki rękawic Szczęsnego.
A niby ten sezon miał być przełomowy, można
by dodać – kolejny przełomowy, w którym Kanonierzy włączą się na poważnie do
walki o ligowy szczyt. Niby nawet otwarcie kampanii potwierdzało zapowiedź
lepszych czasów, ludzie Wengera w końcu, po latach, umieli wygrać inauguracyjny
mecz, ale rywalem był przecież słabiutki Crystal Palace, w dodatku osierocony
dopiero co przez Tony Pulisa, a Arsenal zwycięską bramkę wcisnął dopiero w
ostatniej minucie.
Można by mówić, że w końcu dorośli, nabrali
charakteru, skoro nauczyli się wyszarpywać, co ich, choćby rzutem na taśmę;
potwierdzić to mógł remis z Evertonem, z którym w ostatnich dziesięciu minutach
wyciągnęli z 0:2 na 2:2. Chociaż z drugiej strony Chelsea ten sam Everton, na
tym samym stadionie, rozbiła tydzień później 6:3.
Niby w końcu Arsenal zaczął wydawać poważną
gotówkę, rok temu kupił Ozila, w tym roku przygruchał Sancheza. Ale już
wcześniej wydawał przecież sporo, rekordowymi w swojej ówczesnej historii
funtami szastał w ostatni dzień okienka – legendarne już zakupy last minute –
tyle, że szastał fatalnie, na graczy słabych, jakby z łapanki, kogo się uda,
tego weźmiemy, żeby nie gadali. Teraz wydał mamonę na graczy najwyższego
kalibru, pytanie jednak znów można zadać krytyczne – czy wydał go dobrze? Od
lat można usłyszeć o deficycie na środku obrony i ataku, czy na pozycji defensywnego
pomocnika, a Wenger z uporem maniaka sprowadza twórczych artystów do środka
pola.
W dodatku sprowadza często w ostatniej
możliwej chwili, już po starcie ligi, jak na przykład Ozila, pozbawiając graczy
należytego przygotowania do sezonu w nowym otoczeniu; z nowymi wymogami,
taktykami, czy chociażby językiem. I dziwić się trudno, że taki Ozil zaniemógł
w połowie zeszłego sezonu w wyczerpującej Anglii, skoro już w Hiszpanii, w
rozjeżdżającym większość rywali w tempie spacerowym Realu, był zazwyczaj
pierwszym do zmiany. Może gdyby hartował się cały okres przygotowawczy z angielskim
szpecem od kondychy, tak akurat pod wymogi brytyjskie, to nie zapowietrzyłby
się już w lutym, a za nim cały Arsenal, którego wcześniej turecki Niemiec
napędzał, aż miło.
Niby Arsenal czeka i zwleka do ostatniej chwili
deadlinu, by zbijać zawrotne ceny, oni, romantycy futbolu nie lubią przecież
przepłacać. Po kiego licha więc pion finansowy chwali się swoją wybitnie zdrową
kondycją budżetową, przeobfitym sejfem, skoro skąpi się milion w te, czy we
wte, czeka i zwleka, narażając tym samym pion sportowy? Bo taki Danny Welbeck
przychodzi na ostatnią chwilę, z rozpędu wpada do pierwszego składu i gołym
okiem widać, że ze zgraniem z kolegami to średnio. A taka Chelsea drugi sezon z
rzędu najważniejsze transfery dopina najpóźniej na początku lipca. O transferze
Costy Mourinho wiedział już zeszłej zimy, kiedy pytany, czemu nie kupuje
napastnika, skoro na tej pozycji bida, aż piszczy, uspokajał, by poczekać do
lata, wtedy pojmiemy – dlaczego. A Fabregas z Costą od pierwszego kopnięcia
napędzają The Blues, jakby grali ze sobą i z resztą żołnierzy Mou od lat.
Bo jak się w końcu udało ściągnąć środkowego
napastnika na Emirates, to oczywiście też w ostatnim dniu okienka, ba!, w
ostatniej godzinie, czy nawet już po niej, bo działacze wyskomleć musieli
przesunięcie deadlinu o kilka kwadransów.. Welbeck, wciąż młody i obiecujący, a
już reprezentant Anglii przyszedł za okazyjne 16 milionów funtów, niby fajnie.
Tyle, że to nie na niego polowali Kanonierzy, a na Radomela Falcao, którego
sprzątnął sprzed nosa Wengera Manchester United. Można mówić, że Falcao chciał za
dużo zarabiać, Wenger zgrywa przecież ostatnie sumienie futbolu i wzdryga się
niby nie tylko przed wydawaniem zawrotnych sum na transfery (choć wydaje), ale
też na horrendalnie wysokie kontrakty. Choć i te przecież proponuje. Budżet
płacowy Arsenalu jest w tym roku większy niż budżet Chelsea Abramowicza... (za
M.Zachodnym).
Aha, na defensywnego pomocnika (priorytet
transferowy w lecie) czasu w okienku już nie starczyło, miękkie podbrzusze
londyńczyków jakie było, takie jest, co udowodniła choćby Borussia – rozbijając
w pył Arsenal w 1.kolejce LM. Borussia bez swoich najważniejszych ludzi –
Hummelsa, Sahina, Reusa, Gundogana, Piszczka, Błaszczykowskiego..
Niby Arsenal wzmocnił nie tylko atak
(Welbeckiem, czy Sanchezem), ale i obronę – młodym gniewnym Chambersem, oraz
znającym ligę Debuchym. Tyle, że po oddaniu Vermalena, Jenkinsona i ucieczce
Sagny, a w obliczu kontuzji Debuchego, czy Monreala ledwie blok obronny może
sklecić.
Tak samo, jak i w obliczu kontuzji Giroud na
szpicy zmuszony jest grać jedynym Welbeckiem, albo na siłę Sanchezem. A niby
wzmocnił się Arsenal przed sezonem fachurą od przygotowania fizycznego z samej
mistrzowskiej reprezentacji Niemiec, odpowiadając tym samym na krytykę pod
adresem sztabu medycznego, że niebezpiecznie często w ostatnich latach wypadają
co chwila gracze na niebezpiecznie długie miesiące. Co dziwniejsze – młodzi
gracze o młodych, nie wyeksploatowanych jeszcze organizmach (Ramsey, Wilshere,
Diaby, Walcott). Samo nasuwa się pytanie – jak dobrzy byliby, gdyby nie ciągłe
ich wielomiesięczne urazy? (M. Okoński podaje, że w ostatniej dekadzie gracze z
Emirates odnieśli 741 kontuzji, a np. Chelsea 498).
Co jednak z tego, że jest nowy szpec z
Niemiec, skoro zanim na dobre ruszyła Premiere League, jeszcze przed startem
Ligi Mistrzów, Kanonierzy tracą świeżo sprowadzonego obrońcę i podstawową opcję
na szpicy (a może i jedyną?), którą z konieczności zastępować musi Welbeck,
sprowadzony na ratunek w ostatnim dniu okienka, a o którym to transferze Wenger
mówi, że gdyby przebywał w ostatnim dniu okienka w Londynie (a nie przebywał!),
to do tego transferu by nie doszło… A mówimy przecież o, podobno, najlepiej
zorganizowanym klubie na świecie, w którym nawet kolor klapek pod prysznicem
precyzuje wewnętrzny regulamin.
Arsenal – sztuka interpretacji. Sztuka
interpretacji absurdu.
Największy wygrany ostatniej kolejki, kiedy
wszyscy z czołówki pogubili punkty, a chłopcy Arsene’a łatwo obili
niespodziewanie rewelacyjną Aston Villę 3:0. By już po kilu dniach przegrać u
siebie z Southampton w Pucharze Ligi.
Kolejny akt już w sobotę – derby północnego
Londynu z Tottenhamem. Na Emirates, na którym znów, po trzech latach
zamrożenia, wywindowano ceny karnetów. Najtańsze kosztują już ponad tysiąc
funtów. Najtańsze, dla porównania, na mistrza Anglii Manchester City – mniej niż
trzysta. Zresztą ceny najdroższych karnetów siedemnastu ekip są mniej, niż te
Arsenalu. Te najtańsze.