Nie jestem dziennikarzem,
jestem kibicem. Ale kibicem pochłaniającym wszystko. Jeśli mecze poorganizowano
tak, by transmitować możliwie każdy, to właśnie dla takich jak ja – bo z
przyjemnością na każdy rzucę okiem, a potem jeszcze o nich poczytam. A spoglądać lubię nie tylko na szklany ekran, ale jeszcze chętniej na prawdziwą stadionową
murawę, tak u siebie w mieście, jak i na wszelkich możliwych wyjazdach. Ale po
kolei.
Pierwszy mecz jaki kojarzę nie
był wcale obejrzany. Był usłyszany. Jako kilkuletni brzdąc spędzałem wakacje u
ciotki, było lato 1992 roku, kadra Wójcika rozbijała się właśnie na Olimpiadzie
w Barcelonie. Mówili o tym wszyscy, więc o bohaterach narodowych usłyszeć
musiały także dzieciaki.
Chcieliśmy z kuzynem zobaczyć
półfinał z Australią, ale ciotka, całą siłą swego autorytetu kategorycznie nam
tego zabroniła; za późno – powiedziała – musicie już spać. Co było o tyle
dziwne, że spać mieliśmy w pokoju przylegającym do tego, w którym rozkrzyczany
telewizor dawał znać, jak to nasi leją tamtych. W dodatku po każdej bramce ciotka wpadała do nas
– niczym najszybsza agencja prasowa – z informacją o strzelcu i aktualnym
wyniku. Nigdy nie udało mi się tego zrozumieć, czemu mianowicie meczu nie
mogliśmy obejrzeć, ale wolno nam go było wysłuchać. Sytuacja powtórzyła się też
w finale z Hiszpanią.
Pierwszy mecz obejrzany, a
przynajmniej zapamiętany jako obejrzany, to półfinał Ligi Mistrzów: Barcelona –
FC Porto, 1994 rok (czasu pomiędzy 1992, a 1994 nie umiem niczym wypełnić).
Liryka Darka Szpakowskiego hipnotyzowała niczym gra Barcelony, utkwił szczególnie w pamięci niestrzelony przez Ronalda Koemana rzut karny, bo w przerwie meczu
Włodek Szaranowicz mówił, że już nawet zapisał sobie tego gola Koemana, bo
Koeman z karnych nie myli się nigdy, a tu, drodzy państwo, taka niespodzianka.
Więc postanowiłem przychylnym okiem spoglądać od teraz na tego Koemana, żeby
już więcej z tych karnych nie pudłował (znacznie później dowiedziałem się, że
Koeman był obrońcą, który strzelił ponad 200 goli w karierze).
No więc po kilku tygodniach kibicowałem temu Koemanowi w finale Ligi Mistrzów w Atenach. Rywalem był
arystokratyczny, dostojny Milan. Ani Koeman ani cała Barcelona nie mieli szans
z tym Milanem, Włosi rozbił Katalończyków 4:0. Pamiętam żałobną narrację
Szpakowskiego nad upadłą Barceloną, że to się nie godzi tak przegrywać, że to
zbyt wielki klub na takie klęski. Więc pewnie przez wrażliwą, albo może katastroficzną
naturę postanowiłem przychylnym okiem spoglądać od tej pory nie tylko na Koemana,
ale całą tą przegraną Barcelonę, zamiast na zwycięski Milan. (Znacznie później
dowiedziałem się, że trzy dni wcześniej Barcelona zdobyła mistrzostwo Hiszpanii
i najprawdopodobniej piłkarze wspaniałego Dream Temu Johana Cruyffa byli w
Atenach zwyczajnie skacowani, po bardzo mokrym świętowaniu nie mieli siły
biegać).
A zaraz potem był niezapomniany
World Cup ’94 w USA, fundament mojej futbolowej szajby; bohater dzieciństwa Romario
– król strzelców turnieju (znacznie później dowiedziałem się, ze to on tak
rozpijał Barcelonę), młodziutki, siedemnastoletni Ronaldo na ławce rezerwowych
Brazylii, dredziarz Henrik Larsson u Szwedów, Maradona Karpat (George Hagi) u niesamowitych
Rumunów, ten prawdziwy Maradona wywalony z Mundialu za rzekomy doping, obok
niego Batistuta, czy Caniggia, mecz Rumunów z Argentyną – najlepszy mecz w
historii piłki nożnej, rewelacyjni Bułgarzy ze Stoiczkowem, którzy wyrzucili z
turnieju Niemców, radośni Nigeryjczycy, stuletni Roger Milla strzelający dla
Kamerunu, Oleg Salenko wbijający pięć drużynie Milli, samobój Escobara, którego
zamordowano po powrocie do Kolumbii, czarujący Roberto Baggio z kitką, Roberto
Baggio nie strzelający karnego w finale, triumf Brazylii, ogromne stadiony, miliony
ludzi na trybunach. Najlepszy mundial w historii. Mój pierwszy.
To był ciągle jeszcze świat, w
którym za zwycięstwo dawano dwa punkty, Liga Mistrzów była tylko w środy, prawie
w ogóle nie było sportu w telewizji, bo telewizji też prawie w ogóle nie było.
Internet nie istniał wcale.
Szukaliśmy więc informacji w
gazetach, które istniały niczym relikwie, mało było ich w kioskach, więc trzeba
było się śpieszyć rano z zakupami, wymienialiśmy się naklejkami Panini,
rozpisywaliśmy turnieje na kartkach i całe dnie graliśmy, graliśmy, graliśmy. Jeszcze
Włodek Szaranowicz witał się z raz w tygodniu nieśmiertelnym: „Hej, hej, tu NBA!”,
a z ekranu machał Charles Barkley, więc mieliśmy też szajbę koszykarską. Pod
wielkimi silosami, w opuszczonej przestrzeni fabrycznej upadłej komuny, z
pokradzionych torów zrobiliśmy kosze i niczego sobie boisko. Fakt, potem trzeba
było się gęsto tłumaczyć z tych torów, nikt jednak nic nie pisnął, boisko
przetrwało. A na nim niezapomniane batalie w czterech kwartach do stu każda.
Gorzej było z boiskiem
piłkarskim. W miasteczku było jedno sensowne, zarezerwowane dla okręgowej
drużyny piłkarskiej, zamykane na cztery spusty. Właziliśmy tam, by pograć choć przez
kwadrans, po jakimś czasie przybiegał dozorca, by nas przegonić, przeganiał, znów
wracaliśmy, znów nas wyganiał – i tak w kółko. Graliśmy też w parku, ale
łamaliśmy przy tym drzewka, przyszedł więc raz strażnik miejski i wszyscy
dostali mandaty.
Tego było za wiele dla jednego
z ojców - wybrał się z pielgrzymką do burmistrza, podarł mu mandat przed twarzą
i wykrzyczał: „Gdzie dzieciaki mają grać, skoro nigdzie im nie wolno?”. Wysilił
się chyba nawet na teorię górnolotniejszą, że nie ma się co dziwić, że kadra
taka słaba, i ogólnie polskie piłkarstwo tak fatalne, skoro młodych kopiących
futbolówkę karze się mandatami. Poskutkowało. Mieliśmy od tej pory małe
boiseczko przy tym głównym miejskim.
I toczyliśmy nieskończone boje,
które kończyły dopiero ciemności. Byliśmy świetni. Znakomici kondycyjnie,
szybcy, sprytni, świetni technicznie na byle jakim klepisku. Marzyliśmy, by
przyjechał i zobaczył nas jakiś fachowiec, nigdy jednak żaden się nie pojawił.
Ani tam, ani na lekcjach wuefu, ani na miejskim stadionie na którym zagrało w
końcu kilku z nas w oficjalnej drużynie juniorów. Treningi mieliśmy dwa razy w
tygodniu po półtorej godziny, z czego dobrą godzinę biegaliśmy, trenerem był
zapijaczony dyletant, który zasad nie znał zbyt dobrze. Nie umiał dostrzec naszego
talentu, a kilku miało wyjątkowy, jeden wręcz wybitny. Gdybyśmy urodzili się w
Holandii, nie byłoby szans, żebyśmy prześlizgnęli się przez gęste sito skautów
niezauważeni. U nas nie było szans, by ktoś nas dostrzegł. Raz przez
rok ani razu na lekcji wuefu nie zagraliśmy w nogę, jak chcieliśmy zagrać w
kosza – musieliśmy nauczycielowi pokazać, jak się robi dwutakt. Takie czasy. I
takie miejsca.
Kariery robiliśmy grając w
legendarne Sensible World of Soccer. Bo to bzdura mówienie, że kiedyś się
ganiało po boisku, bo nie było komputerów. Grało się i tu i tu – na boisku w
dzień i w pogodę, w domu wieczorami, albo w deszcz. A potem w legendarnego
Football Managera (wcześniej Championship Managera). Na przerwach w ogólniaku
zamiast iść na fajkę, kręcić blanty, czy gadać o dziewczynach – rysowaliśmy taktyki
i analizowaliśmy kogo warto wyciągnąć z Ameryki Łacińskiej. To znaczy fajki,
blanty i dziewczyny też były, ale dopiero w drugiej kolejności.
No i czekaliśmy na mecze w
telewizji. Było ich tak mało, że zawsze były świętem, nawet te miernej jakości.
Publiczna puszczała zazwyczaj tylko drugie połowy ligowych potyczek, lig zagraniczych
nie było wcale. Była Liga Mistrzów, jeden mecz w środę i wieczorne skróty, kto
miał szczęście (i portfel rodziców) ten mógł oglądać co poniedziałek Eurogola z
satelity i urywki NBA na DSF. Canal Plus oglądało się zakodowany, z pomiędzy
pasów można było wyniuchać, co się dzieje na boisku, czasami też,
przestawiając antenę satelitarną, łapało się ligę hiszpańską na TV Espanol,
strasznie zaśnieżoną i ze skrzeczącym komentarzem.
A potem wszystko zmieniło się
błyskawicznie. Namnożyło się taniejącej telewizji, pojawił się Internet, mecze poorganizowano tak, żeby do obejrzenia był każdy, żeby codziennie ktoś grał, a bramki
dostepnę są online zanim jeszcze strzelcy nie skończą się z nich dobrze nacieszyć.
Futbol, i sport w ogóle, zalał świat taką ilością, że ciężko się od niego
opędzić. I coraz ciężej go zrozumieć, oddzielić czysty sport od komercyjnej
otoczki, dostrzec, co jest jeszcze prawdziwą pasją, a co produktem na sprzedać.
Coraz ciężej oderwać się od
telewizorów i coraz trudniej funkcjonować – z taką ilością sportowych
zainteresowań, dostępnych w każdym momencie i wszędzie. I przede wszystkim – ciężko
pogodzić szajbę z otoczeniem zobojętniałym na nasze hople. Stąd pomysł na
pisanie o sporcie – to z jednej strony chęć wygadania się, komunikacji z
podobnymi do siebie wariatami, z drugiej próba też oswojenia go odrobinę,
zrozumienia i wytłumaczenia – przede wszystkim sobie, poprzez pisanie właśnie.
Znam piłkę nie tylko ze
szklanego ekranu. Z czasem zacząłem zaglądać też na ligowe boiska osobiście,
potem jeździć na wyjazdy, także po Europie. Wiem, co to stanie godzinami pod
bramami stadionów, aroganacja wszelkiej maści służb, ścisk w pociągach
specjalnych, chłód i deszcz wyjazdowy. Orientuję się świetnie nie tylko w tym,
co dzieje się na boisku, ale także w tym, co na trybunach i wokół nich.
Nie tylko zresztą w Polsce, bo kolejną
pasją są podróże. Więc gdziekolwiek się nie pojawię – tam zaglądam na stadiony.
Tak było w Marsylii, Tbilisi, Marakeszu, Rzymie, w Skandynawii, Rotterdamie, Mińsku,
Amsterdamie, Barcelonie, Pradze, Maladze, Budapeszcie, w Porto, Londynie, Bruggi,
Lizbonie, Hamburgu, Bilbao, Belgradzie, czy Stambule. I tak będzie,
gdziekolwiek się jeszcze nie wybiorę.
Piszę hobbystycznie, z dala od
poważnych redakcji, co daje komfort niezależności. Opinię są moje i tylko moje,
i zawsze takie będą. Choć i w redakcjach miałem okazję gościć. Raz wygrałem
konkurs organizowany przez sport.pl na zapowiedź finału Ligi Mistrzów
(Real-Atletico) i mogłem popodglądać redakcyjną robotę, samą zapowiedź zresztą
opublikowali (o tu), podsumowanie też (o tu).
Więc chyba to pisanie nawet
wychodzi – oprócz sport.pl publikowałem jeszcze na fcbarca.com, czy w nawślizgu.pl.
Ps. Jakby co - uderzać śmiało,
w każdej sprawie ;)
Może w końcu wypowiesz się o mistrzu olimpijskim???
OdpowiedzUsuńCzekam na poniedziałkowy konkurs, wolę wypowiedzieć się o potrójnym mistrzu olimpijskim ;)
OdpowiedzUsuń