Legia ciągle zaskakuje i ciężko ją
rozgryźć. Bo z jednej strony imponuje rozmachem z jakim wybija się z polskiej piłkarskiej
bylejakości – organizacyjnej, finansowej, sportowej, z drugiej zaś udowadnia co
chwila, że ciągle tkwi w niej po uszy.
W rok przeistoczyła się z chłopca
do bicia, europejskiego pośmiewiska, które nie umie strzelić gola trzeciemu
garniturowi poważnej piłki, w solidną drużynę, którą trudno naruszyć, która
wywalcza awans do rundy pucharowej Ligi Europejskiej zaledwie po czterech
meczach. Ma ambicje i nie boi się podziękować trenerowi, który choć zdobył
podwójną w kraju koronę, nie gwarantuje wprowadzenia zespołu o sportowy
szczebel wyżej. Nie boi się nająć zagraniczniaka bez doświadczenia trenerskiego,
za to z ogromnym piłkarskim. Ryzykuje idąc w nieznane, bo nie chce stać w
miejscu.
Na płaszczyźnie
organizacyjnej i finansowej, z klubu skonfliktowanego z własnymi kibicami, w
marazmie, bez wyraźnej idei, przepoczwarza się w projekt budowany z rozmachem –
z w miarę regularnie zapełnianym nowym stadionem, z pęczniejącymi wpływami i zyskami,
jakich polska piłka nie widziała nigdy. Z marketingiem wzorującym się na najlepszych
europejskich przykładach. Potrafiąca wytransferować średniej jakości grajków za
niczego sobie pieniądze, chcąca inwestować grube miliony w młodzieżowe
Akademie.
Jednocześnie ta sama Legia
popełnia absurdalne, niespotykane niemal nigdzie błędy biurokracyjne, które
zamykają jej drogę do raju Ligi Mistrzów. Kuriozum mogło zdarzyć się
wszędzie, ale zdarzyło się akurat w Warszawie. Ta sama Legia, która nie wstydzi się
wołać za Żyrę pięciu milionów euro i nie wiadomo, czy śmiać się z tego, czy
podziwiać rozmach – wszak wcześniej spieniężała wcale nieźle podobne połacie
talentu – ośmiesza się przez wyciekające do mediów listy z zachęcaniem do kupna
owego Żyry, pisane jakby przez gimnazjalistę w prima aprilis. Dwie twarze
jednej korporacji splecione ze sobą – poważne zarządzanie i amatorszczyzna,
skuteczne działanie z wizją i przedszkolne błędy, chęć budowy drapacza chmur,
ale czasami przy pomocy łopatek z piaskownicy.
A stosunek, czy jakby to nazwać
współcześnie – polityka władz klubu wobec własnych kibiców znakomicie się w ten
model wpisuje.
Przypomnijmy dla porządku –
Leśniodorski przejmuje prezesurę w klubie, który jest w stanie wojny z własnymi
trybunami, z tą najaktywniejsza ich częścią. Proponuje nowe rozdanie, zakopanie
toporu, rozmowę zamiast luf armatnich.
Znakomity manager, i jeszcze
lepszy pijarowiec, uwiarygadnia siebie samego pozując na stworzonego na
podobieństwo trybun. Na twitterowym koncie z legijną – bójcie się babcie – bluzą
na łbie, mówiący językiem Żylety o oprawach, dopingu i nawet racach (jak trzeba
czasem zapłacić karę, to się zapłaci, race są w całej Europie, gdzieniegdzie
nawet legalne, przekonuje, i trudno nie przyznać mu racji). Cieszy się z
niesamowitej atmosfery na Łazienkowskiej, wie, że to produkt sam w sobie i –
cokolwiek nie wypisywali by przewrażliwieni dziennikarze – trudno się z nim nie
zgodzić. Staje murem za Żyletą zamykaną przez nadgorliwców z UEFA za nazbyt
gorąca atmosferę, podchwytuje narrację części trybun, że kary działaczy to
także wynik dominacji myśli lewackich na Zachodzie. Cokolwiek to znaczy.
Jednocześnie w chwilach kryzysowych
przeprasza, na konferencjach prasowych, po ekscesach nie do wytłumaczenie i
wybronienia, wygląda jak zbity pies, słowa stają mu w gardle, bełkocze grobowo
o konieczności walki z patologiami. Wygląda jak ktoś przegrany – ktoś, kto przegrał
z samym sobą. Po Lokeren mam deja vu, tego Leśniodorskiego już widziałem, widziałem po
meczu z Jagiellonią przy Łazienkowskiej jakiś czas temu.
I tu dochodzę do sedna. Prezes,
tak dobrze zorientowany przecież kibicowsko, nie mógł nie wiedzieć, co się wydarzyło
swego czasu na Podlasiu. Że tak zwana legijna sekcja gimnastyczna namierzyła w
Białymstoku magazyn z flagami Jagielloni, że pojechała tam przed jakimś meczem,
w którym nawet Legia nie grała, obiła miejscowych, że mnóstwo tych flag
zawinęła, że w tzw. kumatym światku kibolskim to największa zniewaga stracić barwy
na własnym terenie. I że kibice Jagielloni przyjadą podelektryzowani na
Łazienkowską. Nie mógł nie wiedzieć, bo wiedział to każdy choć odrobinę
interesujący się trybunami w Polsce. Dochodząc do sedna – w meczu z Jagą
zamknięta była Żyleta, nie pamiętam już za co, nie w tym rzecz, czy słusznie,
czy nie, bo zamykanie trybun zawsze jest idiotyzmem. Chodzi o to, że Leśniodorski
pozwala Żylecie usiąść na prostej, pozwala sprowokować gości wywieszeniem i spaleniem zagibanych flag, goście chcą uratować honor wyżywając się na bogu ducha winnym płocie, zresztą
kompromitują się jeszcze bardziej, kiedy zamiast płotu pojawia się wymarzony
przeciwnik do którego niby chcieli się dostać. Dochodzi do bójki, mecz zostaje
przerwany, stadion zamknięty, awantura na cały kraj.
I ta sama scena, co teraz. Prezes ściśniętym głosem coś tam tłumaczy, a ja próbuje wytłumaczyć sobie, jak do tego
mogło dojść. Nie chodzi o to, że Żyleta rozsiadła się na prostej i bliżej miała
do gości, to zawsze jest dobrze, kiedy kibicom pozwala się wejść na stadion,
niż nie wejść. Nie chodzi nawet o tę spaloną flagę Jagielloni, że udało się ją
wnieść. Tak to wygląda nie tylko u nas, takie same igrzyska uprawiane są
wszędzie, także na mitycznym Zachodzie, w Bundeslidze, we Francji, czy w
pokojowej Skandynawii. Chodzi mi o to, że się nie dogadano. Zwyczajnie.
Przebiegle. Skutecznie.
Legii z zamkniętą Żyletą
zawierucha nie była potrzebna, nie tylko klubowi, także kibicom. Pan prezes,
mający dobry kontakt z decyzyjną częścią Żylety, mając wiedzę powyższą, mógł
się zwyczajnie dogadać, żeby dano sobie na wstrzymanie, mógł Żylety nie przesiedlać,
mógł zrobić wszystko, cynicznie i wyrachowanie. Nie zrobił – wydaje się – nic. A
potem wyglądał na zdziwionego. Druga strona też zresztą nie zrobiła nic.
I tej drugiej strony też nie
sposób zrozumieć. Po latach wyniszczającego konfliktu z ITI, grobowych
trybunach, braku tego, co dla aktywnej części trybun jest solą i do czego – jak
sami przyznają – są stworzeni, teraz mają włodarzy jakich nie śmieli sobie
wymarzyć. Rozumiejących ich pasje i potrzeby, mówiących podobnym językiem,
cicho przyzwalającym na oprawy z pirotechniką. I murem za nimi stojących.
Więc nie mogę skumać, jak można
samemu sobie strzelać w stopę. Owszem, wiem, że kibicowska Legia ma opinię
ekipy niekalkulującej. Robiącej co uważa za słuszne, bez względu na
konsekwencje. Ale to też niekalkulowanie własnego dobra. Nie kupuję bajek, i
całe szczęście, że nikt ich nie chce wciskać na siłę, że nie można mieć
kontroli nad wszystkimi. Owszem, można. Na wyjazdach, zwłaszcza zagranicznych,
nie ma przypadkowych osób. Polonusów w swoje szeregi się nie wpuszcza, innych „wynalazków”
też nie. O przypadkowym zachowaniu przypadkowych osób nie może być mowy.
I nie chodzi o race, to – jak sam
przyznawał Leśniodorski – najmniejszy problem, one pojawiają się wszędzie i
prawie w każdym klubie. Ani nawet nie o zamieszanie z policją gdzieś przy
płocie. Problemem jest małpowanie zwolenników biało-białej wizji świata. Na to
UEFA wyczulona chce być szczególnie, za to karze najmocniej. Dla nikogo tajemnicą
nie jest, że polskie trybuny (te najaktywniejsze) zorientowane są na prawo, że
ich decyzyjna część kształtowała swój kibicowski fach, i w sporej części też poglądy,
w mitycznych latach dziewięćdziesiątych. Tyle że na jawne rasiolstwo, nawet
jeśli głęboko w duszy skrywane, na stadionach miejsca już nie ma. I dobrze.
Pewnie – sporo zarzutów o rasizm
UEFA i dziennikarze przybijali, bądź chcieli przybić Legii, absurdalnie. Jak z
oprawą Dzihad Legia, gdzie antysemityzm widziało wielu, oprócz samych
niby obrażanych, jak z flagą Wilno-Lwów, jak w kilku innych przypadkach. To
wszystko prawda, ale w Lokeren do małpowania przyczepili się słusznie, nawet
jak sprawa rozdmuchana jest ponad miarę. A konsekwencje mógł przewidzieć nawet średnio rozgarnięty.
Jeśli kibicowska wierchuszka nie
potrafi ogarnąć własnych szeregów, nie tyle myślenia – bo tego się nie da, ale
manifestowania go, to działa tak samo amatorsko, jak kierownictwo, w którym coś
ktoś napisał, ktoś czegoś nie doczytał i raz jest śmiech na pół Polski, a raz
płacz. Tu dyrektorzy z gabinetów idą w parze z liderami z trybun, obie strony
strzelają sobie w stopę. Jeśli wierchuszka nie chce tego zrobić, albo, co
gorsza, małpowanie cicho popiera, to strzela samobója klubowi, okradając go z
pieniędzy, a także sobie – wykluczając z poważnego traktowania. I to w
sytuacji, gdzie działacze, także dla własnego interesu, chcą im przychylić
nieba. Tego pojąć nie sposób.
Mnie pachnie tu jednak amatorką i
zwykłym rozpiździejem. To tak jak z tymi mitycznymi karami. W dobrze
poukładanej współpracy między klubem, a kibicami, to ci drudzy sami płacą kary
za siebie. Robią oprawy z użyciem pirotechniki? Wkalkulowują kary w koszty,
taryfikator jest dostępny. Zrobią jubel na sektorze gości? Przychodzi faktura
do klubu, przekazywana jest do Stowarzyszenia. Prosto, przejrzyście i uczciwie.
Nie można wprowadzić takich obyczajów w niby najlepiej zarządzanym klubie w
Polsce? Następny Duda będzie zabezpieczony. A i wybije się adwersarzom argument
z ręki, że za dużo – w sensie kibice – kosztują.
Do tego trzeba jednak
kalkulowania – i w gabinetach, i na gnieździe. Zawrócenia chłopaków biegnących w stronę klatki gości, jak to robiła kiedyś kibolska
starszyzna w Poznaniu na meczu Lecha z Wisłą (paradoksalnie, wtedy część
dziennikarzy marudziła dokładnie tak samo, jak niekalkulujące kibolskie ekipy,
co wyszydzały blat, używając języka zainteresowanych, bojówki Lecha z klubem). Albo zamknięcia wybitnie białych
ust kolegom po szalu. Inaczej to amatorska droga donikąd i zwykłe robienie
sobie pod górkę. I liderzy kibiców Legii mogą podać rękę pani Ostrowskiej, albo
kierownikowi od pisania listów. A prezes Leśniodorski dalej będzie żył w
przeświadczeniu, że wystarczy być miłym. Zamiast cynicznym.
Aha, pan prezes powinien wiedzieć, że flag Jagi zajumano kilkadziesiąt. Na razie wyciągnięto jedną. Reszta czeka w kolejności.
Droga obrana przez prezesa Bogusława wydawała mi się słuszna, zarówno dla klubu jak i dla kibiców. Okupując sektor najgłośniejszy warto mieć taką osobę po swojej stronie. Kompletnie nie rozumiem zachowania tych imbecyli w stosunku przecież i do siebie, wszyscy na tym ucierpią. Niczym innym to nie wroży jak nowym konfliktem i ciszą bo żadna ze stron pewnie nie odpuści. Sytuacja absurdalnie chora gdzie przegrywa każda strona sporu, bez sens..
OdpowiedzUsuń