Chociaż
cholernie ich ceniłem, wychodzi na to, że nie doceniałem. Po
świąteczno-noworocznej dawce angielskiego futbolu przewidywałem - o tutaj - że
spokojnie wywalczą 4. miejsce, żadne Tottenhamy, ani United ich nie dogonią,
ale wyżej jednak nie podskoczą. Że do samego szczytu mikroskopijnie, ale jednak
czegoś im brakuje. Że są zespołem pomiędzy - pomiędzy najlepszymi, a resztą.
Byli
The Reds właśnie po szlagierach, na obcych terenach, minimalnie przegranych.
Jako jedyni wówczas potrafili nawiązać równorzędną walkę na boiskach Chelsea i
City, sprawiali nawet wrażenie lepszych, oba meczyska oddali zaledwie jedną
bramką, w czym wybitnie pomogli gospodarzom sędziowie. To było symboliczne – arbitrzy
gwizdali kontrowersyjnie przeciw liverpólczykom w myśl psychologicznej zasady,
że w niewiadomej, stykowej sytuacji łatwiej zagwizdać przeciw słabszym, niż
skrzywdzić silniejszego. To dowód, pisałem wtedy, że nawet w podświadomości
arbitrów Liverpool od czołówki jednak odstaje, choćby o kontrowersyjne, ale
kluczowe, gwizdki.
Od
tego momentu – czytaj w 2014 roku – Liverpool nie spuścił jednak z tonu, a zaczął
pogrywać jeszcze głośniej, w tymże roku pańskim nie przegrał bowiem, jako
jedyny w Anglii, żadnego meczu, a wygrana z Tottenhamem była ósmą z rzędu.
Coraz poważniej zaczęto widzieć w ekipie Rodgersa kandydata do tytułu, i to nie
tylko pod Anfield, choć akurat tam wierzy się w tytuł wybitnie. Przed zaległym,
zeszłotygodniowym meczem z Sunderlandem, kibice, by dodać otuchy zespołowi,
przywitali go pod stadionem śpiewami, flagami, pirotechniką, zresztą –
zobaczcie sami:
„We’re
gonna win the league” śpiewają fani na przyjazd zespołu (od około 50.sekundy),
to samo jednak krzyczeli już podczas meczu na Old Trafford, z odwiecznym
wrogiem Manchesterem United, po golu Suareza:
Wymowne
są komentarze pod filmikiem – nawet do samych fanów The Reds powoli dochodziło,
że naprawdę ich ekipa może wygrać ligę. Bo, mimo że – dzięki ofensywnemu
stylowi – atrakcyjna, to jednak z poważnymi brakami w często popełniającej błędy
obronie, z 39 straconymi golami (tyle samo stracił np. 16. w tabeli Crystal
Palace, mniej stracił nawet tegoroczny nieudacznik z Manchesteru, czy
tradycyjny nieudacznik z Arsenalu). Ale jednocześnie ekipa Rodgersa strzeliła
absolutnie najwięcej bramek (88, zjawiskowe w ofensywie City – 80, następna
Chelsea „zaledwie” 62, kolejny Arsenal – 56).
To
sprawia, że w tak zwanej różnicy bramkowej, która – w odróżnieniu od innych
europejskich lig – przy równej liczbie punktów decyduje o mistrzostwie (a nie
dorobek bezpośrednich meczów), Liverpool ustępuje City tylko o trzy gole. A w
zanadrzu ma mecz z Obywatelami u siebie. Z Chelsea zresztą też. W ogóle
kalendarz zdaje się The Reds wybitnie sprzyjać (jedną kolejkę już rozegrano):
Mam
swoją własną, niepopartą twardymi dowodami, bardziej opierającą się na tak
zwanym przeczuciu, niż konkrecie, teorię, że poważnie można myśleć o jakieś
ekipie w kategoriach mistrzowskich wtedy, gdy ekipa nie pęka w kluczowych momentach.
Kiedy wygrywa, gdy tabela od niej tego wymaga, gdy zwycięża w momencie
porażek rywali, gdy wykorzystuje dary od losu. I Liverpool nie pęka. Miał wygrać zaległy mecz z Sunderlandem, by
wspiąć się w pobliże szczytu – i wygrał. Pogubiła punkty cała czołówka w sobotę
(porażka Chelsea, remisy City i Arsenalu) dając okazję The Reds wskoczyć na
fotel lidera – i tak się stało. Wskoczył w charakterystycznym dla siebie stylu –
obił Tottenham czterema golami, sprawę załatwił na samym początku, nie
pozostawił złudzeń, czy lider mu się należy. Znam zespoły, które przez lata z
takich okazji nie chciały skorzystać. Znaczy, nie zasługują na poważne traktowanie.
Liverpool
można i trzeba – nie tylko za wyniki, ale szczególnie za styl. Podniecająco
ofensywny, dzięki któremu drużyna Rodgersa zjednuje sobie obiektywnych fanów piłki
angielskiej, odpowiedzialni za natarcia liverpólczycy są w ciągłym ruchu,
wirują, niczym rozbijane światłem atomy, potrafią być wszędzie, są snajperami,
rozgrywającymi, skrzydłowymi jednocześnie, Suarez ze Sturridgem nie tylko rekordowo dziurawią
siatki rywali, ale co chwila wymyślają też asysty, lubują się w grze
indywidualnej, uwielbiają dryblować, ale jednocześnie widzą się nawzajem.
Wybierają niemal zawsze to, co optymalne.
Pisałem na Twitterze, że gdyby mieli kręcić film o Suarezie, to tytuł już jest –
tańczący z obrońcami. Ale w ten ofensywny balet zaangażowani są wszyscy,
łącznie z bocznymi obrońcami, przy czym nie mamy tu do czynienia z żadnym
przedszkolnym ignoranctwem, bezmyślnym atakowanie na hura, przeciwnie – Rodgers
znalazł złoty środek między wyobraźnią, odwagą, a odpowiedzialnością. Ofensywne
wygibasy, pełne improwizacji, ryzyka, zagrań piętkami, kiwek, wymyślania nieszablonowych rozwiązań wpisują się jak najbardziej w taktykę
trenera – pełną ikry, wyobraźni, pozostawiania swoim piłkarzom miejsca na
improwizację i wolność, bez suchego schematu zabijającego i piłkarzom, i
kibicom, radość z gry. Tak, jak to robił to Villas-Boas w Tottenhamie, który
miał wybitnie duży elektorat negatywny, mimo niby-wyników.
Liverpool ma wybitnie duży elektorat pozytywny, bo gra zachwycająco i skutecznie.
Rozbiegani i rozdryblowani gracze wymyślają niebanalne zagrania, ale
jednocześnie uderza prostota ich gry – w założeniu dążąca do jak najszybszego
strzelenia gola maksymalnie prostymi środkami. To nie przypadek, że Liverpool
strzelił najwięcej bramek ze stałych fragmentów gry ze wszystkich czołowych
pięciu lig europejskich (blisko 30). W ten sposób najłatwiej, o ile wypracujesz w pocie
czoła tą sztukę.
Zjednują sobie gracze z miasta Beatlesów kibiców w jeszcze jeden sposób – są ludzcy. W
tej radości z ofensywnego, improwizowanego futbolu, ale i przez wybitne
ślamazarstwo w obronie, uosabiane przez Kolo Toure. To nie są żadne wytrenowane
i wyuczone skuteczności gry w linii humanoidy od Mourinho, to raczej chłopcy z
ferajny, chętnie zatracający się w ataku, ale gapowaci i często nieporadni w
obronie. I stąd sympatyczni, jak sympatyczna jest ta ciamajda Toure. Zespół
strzelający najwięcej goli, ale i najwięcej (z czołówki) tracący. Jego dwa
oblicza tworzące całość nie do podziału.
Liverpool
robi rewolucję w lidze angielskiej, skostniałej od lat, nie tylko przez to, że
niespodziewanie wdarł się do czołówki, w której nie był od dawna, i że ma realne
szanse na mistrzostwo, po raz pierwszy od 24 lat. Zadaje jednocześnie kłam wielu mitom
obrosłym wokół Premier League, choćby kłamstwu arsenalowemu, rozpowszechnianemu
chętnie przez Arsene Wengera, że Kanonierzy nie mogą skutecznie walczyć o
mistrza, bo rywale są bogatsi, bo stać ich na największe gwiazdy, bo Arsenal
nie przepłaca, bo stawia na ofensywny futbol kosztem obrony, bo to, tamto, sramto
i owamto. Wenger – mistrz zakłamywania rzeczywistości, mistrz iluzji, w którą
tak wielu (łącznie ze mną) przez lata wierzyło. W tym sezonie Liverpool wszystkie
te bzdury obnaża – podstawowa jedenasta, która w niedzielę upokorzyła Tottenham
kosztowała mniej niż latem, podczas jednego tylko okienka, wydał ów Tottenham
na swoich nowych graczy…
Liverpool,
jeśli przepłacał, to za graczy, którzy się nie sprawdzili (choćby Andy
Carroll), w składzie wcale nie roi się od gwiazd, a te, które są, swój szlif uzyskały na Anfield, ławka na kolana nie powala wcale, w ogóle Rodgers w lepieniu wybitnej drużyny z niekoniecznie pierwszorzędnego materiału przypomina Alexa Fergusona. Sukcesy to głównie jego know-how.
Miasto
Liverpool w ogóle wznieciło w tym sezonie rewolucję, może mieć nie tylko
mistrza, ale i dwie drużyny w Lidze Mistrzów. Za tydzień Everton podejmuje
Arsenal w, być może, decydującym meczu o Ligę Mistrzów. Ale o tym meczu, i
dlaczego warto za Everton trzymać kciuki, za tydzień, tuż przed pierwszy gwizdkiem.
Ps. Blog przejdzie w tym tygodniu delikatny retusz i od przyszłego tygodnia będzie dostępny pod adresem: marcinkarwat.blogspot.com
Ps. Blog przejdzie w tym tygodniu delikatny retusz i od przyszłego tygodnia będzie dostępny pod adresem: marcinkarwat.blogspot.com