poniedziałek, 31 marca 2014

Liverpool odkłamuje rzeczywistość


Chociaż cholernie ich ceniłem, wychodzi na to, że nie doceniałem. Po świąteczno-noworocznej dawce angielskiego futbolu przewidywałem - o tutaj - że spokojnie wywalczą 4. miejsce, żadne Tottenhamy, ani United ich nie dogonią, ale wyżej jednak nie podskoczą. Że do samego szczytu mikroskopijnie, ale jednak czegoś im brakuje. Że są zespołem pomiędzy - pomiędzy najlepszymi, a resztą.

Byli The Reds właśnie po szlagierach, na obcych terenach, minimalnie przegranych. Jako jedyni wówczas potrafili nawiązać równorzędną walkę na boiskach Chelsea i City, sprawiali nawet wrażenie lepszych, oba meczyska oddali zaledwie jedną bramką, w czym wybitnie pomogli gospodarzom sędziowie. To było symboliczne – arbitrzy gwizdali kontrowersyjnie przeciw liverpólczykom w myśl psychologicznej zasady, że w niewiadomej, stykowej sytuacji łatwiej zagwizdać przeciw słabszym, niż skrzywdzić silniejszego. To dowód, pisałem wtedy, że nawet w podświadomości arbitrów Liverpool od czołówki jednak odstaje, choćby o kontrowersyjne, ale kluczowe, gwizdki.

Od tego momentu – czytaj w 2014 roku – Liverpool nie spuścił jednak z tonu, a zaczął pogrywać jeszcze głośniej, w tymże roku pańskim nie przegrał bowiem, jako jedyny w Anglii, żadnego meczu, a wygrana z Tottenhamem była ósmą z rzędu. Coraz poważniej zaczęto widzieć w ekipie Rodgersa kandydata do tytułu, i to nie tylko pod Anfield, choć akurat tam wierzy się w tytuł wybitnie. Przed zaległym, zeszłotygodniowym meczem z Sunderlandem, kibice, by dodać otuchy zespołowi, przywitali go pod stadionem śpiewami, flagami, pirotechniką, zresztą – zobaczcie sami:


„We’re gonna win the league” śpiewają fani na przyjazd zespołu (od około 50.sekundy), to samo jednak krzyczeli już podczas meczu na Old Trafford, z odwiecznym wrogiem Manchesterem United, po golu Suareza:


Wymowne są komentarze pod filmikiem – nawet do samych fanów The Reds powoli dochodziło, że naprawdę ich ekipa może wygrać ligę. Bo, mimo że – dzięki ofensywnemu stylowi – atrakcyjna, to jednak z poważnymi brakami w często popełniającej błędy obronie, z 39 straconymi golami (tyle samo stracił np. 16. w tabeli Crystal Palace, mniej stracił nawet tegoroczny nieudacznik z Manchesteru, czy tradycyjny nieudacznik z Arsenalu). Ale jednocześnie ekipa Rodgersa strzeliła absolutnie najwięcej bramek (88, zjawiskowe w ofensywie City – 80, następna Chelsea „zaledwie” 62, kolejny Arsenal – 56).

To sprawia, że w tak zwanej różnicy bramkowej, która – w odróżnieniu od innych europejskich lig – przy równej liczbie punktów decyduje o mistrzostwie (a nie dorobek bezpośrednich meczów), Liverpool ustępuje City tylko o trzy gole. A w zanadrzu ma mecz z Obywatelami u siebie. Z Chelsea zresztą też. W ogóle kalendarz zdaje się The Reds wybitnie sprzyjać (jedną kolejkę już rozegrano):


Mam swoją własną, niepopartą twardymi dowodami, bardziej opierającą się na tak zwanym przeczuciu, niż konkrecie, teorię, że poważnie można myśleć o jakieś ekipie w kategoriach mistrzowskich wtedy, gdy ekipa nie pęka w kluczowych momentach. Kiedy wygrywa, gdy tabela od niej tego wymaga, gdy zwycięża w momencie porażek rywali, gdy wykorzystuje dary od losu. I Liverpool nie pęka. Miał wygrać zaległy mecz z Sunderlandem, by wspiąć się w pobliże szczytu – i wygrał. Pogubiła punkty cała czołówka w sobotę (porażka Chelsea, remisy City i Arsenalu) dając okazję The Reds wskoczyć na fotel lidera – i tak się stało. Wskoczył w charakterystycznym dla siebie stylu – obił Tottenham czterema golami, sprawę załatwił na samym początku, nie pozostawił złudzeń, czy lider mu się należy. Znam zespoły, które przez lata z takich okazji nie chciały skorzystać. Znaczy, nie zasługują na poważne traktowanie.

Liverpool można i trzeba – nie tylko za wyniki, ale szczególnie za styl. Podniecająco ofensywny, dzięki któremu drużyna Rodgersa zjednuje sobie obiektywnych fanów piłki angielskiej, odpowiedzialni za natarcia liverpólczycy są w ciągłym ruchu, wirują, niczym rozbijane światłem atomy, potrafią być wszędzie, są snajperami, rozgrywającymi, skrzydłowymi jednocześnie, Suarez ze Sturridgem nie tylko rekordowo dziurawią siatki rywali, ale co chwila wymyślają też asysty, lubują się w grze indywidualnej, uwielbiają dryblować, ale jednocześnie widzą się nawzajem. Wybierają niemal zawsze to, co optymalne.

Pisałem na Twitterze, że gdyby mieli kręcić film o Suarezie, to tytuł już jest – tańczący z obrońcami. Ale w ten ofensywny balet zaangażowani są wszyscy, łącznie z bocznymi obrońcami, przy czym nie mamy tu do czynienia z żadnym przedszkolnym ignoranctwem, bezmyślnym atakowanie na hura, przeciwnie – Rodgers znalazł złoty środek między wyobraźnią, odwagą, a odpowiedzialnością. Ofensywne wygibasy, pełne improwizacji, ryzyka, zagrań piętkami, kiwek, wymyślania nieszablonowych rozwiązań wpisują się jak najbardziej w taktykę trenera – pełną ikry, wyobraźni, pozostawiania swoim piłkarzom miejsca na improwizację i wolność, bez suchego schematu zabijającego i piłkarzom, i kibicom, radość z gry. Tak, jak to robił to Villas-Boas w Tottenhamie, który miał wybitnie duży elektorat negatywny, mimo niby-wyników.

Liverpool ma wybitnie duży elektorat pozytywny, bo gra zachwycająco i skutecznie. Rozbiegani i rozdryblowani gracze wymyślają niebanalne zagrania, ale jednocześnie uderza prostota ich gry – w założeniu dążąca do jak najszybszego strzelenia gola maksymalnie prostymi środkami. To nie przypadek, że Liverpool strzelił najwięcej bramek ze stałych fragmentów gry ze wszystkich czołowych pięciu lig europejskich (blisko 30). W ten sposób najłatwiej, o ile wypracujesz w pocie czoła tą sztukę.

Zjednują sobie gracze z miasta Beatlesów kibiców w jeszcze jeden sposób – są ludzcy. W tej radości z ofensywnego, improwizowanego futbolu, ale i przez wybitne ślamazarstwo w obronie, uosabiane przez Kolo Toure. To nie są żadne wytrenowane i wyuczone skuteczności gry w linii humanoidy od Mourinho, to raczej chłopcy z ferajny, chętnie zatracający się w ataku, ale gapowaci i często nieporadni w obronie. I stąd sympatyczni, jak sympatyczna jest ta ciamajda Toure. Zespół strzelający najwięcej goli, ale i najwięcej (z czołówki) tracący. Jego dwa oblicza tworzące całość nie do podziału.

Liverpool robi rewolucję w lidze angielskiej, skostniałej od lat, nie tylko przez to, że niespodziewanie wdarł się do czołówki, w której nie był od dawna, i że ma realne szanse na mistrzostwo, po raz pierwszy od 24 lat. Zadaje jednocześnie kłam wielu mitom obrosłym wokół Premier League, choćby kłamstwu arsenalowemu, rozpowszechnianemu chętnie przez Arsene Wengera, że Kanonierzy nie mogą skutecznie walczyć o mistrza, bo rywale są bogatsi, bo stać ich na największe gwiazdy, bo Arsenal nie przepłaca, bo stawia na ofensywny futbol kosztem obrony, bo to, tamto, sramto i owamto. Wenger – mistrz zakłamywania rzeczywistości, mistrz iluzji, w którą tak wielu (łącznie ze mną) przez lata wierzyło. W tym sezonie Liverpool wszystkie te bzdury obnaża – podstawowa jedenasta, która w niedzielę upokorzyła Tottenham kosztowała mniej niż latem, podczas jednego tylko okienka, wydał ów Tottenham na swoich nowych graczy…

Liverpool, jeśli przepłacał, to za graczy, którzy się nie sprawdzili (choćby Andy Carroll), w składzie wcale nie roi  się od gwiazd, a te, które są, swój szlif uzyskały na Anfield, ławka na kolana nie powala wcale, w ogóle Rodgers w lepieniu wybitnej drużyny z niekoniecznie pierwszorzędnego materiału przypomina Alexa Fergusona. Sukcesy to głównie jego know-how.

Miasto Liverpool w ogóle wznieciło w tym sezonie rewolucję, może mieć nie tylko mistrza, ale i dwie drużyny w Lidze Mistrzów. Za tydzień Everton podejmuje Arsenal w, być może, decydującym meczu o Ligę Mistrzów. Ale o tym meczu, i dlaczego warto za Everton trzymać kciuki, za tydzień, tuż przed pierwszy gwizdkiem.

Ps. Blog przejdzie w tym tygodniu delikatny retusz i od przyszłego tygodnia będzie dostępny pod adresem: marcinkarwat.blogspot.com

wtorek, 18 marca 2014

Liga przyszłości?


W sobotę na trybunach BVB zasiadł milionowy fan, znaczy, już ponad milion biletów sprzedała jedna tylko Borussia w tym sezonie. Cała Bundesliga jest najchętniej oglądaną z trybun ligą w Europie: ze średnią frekwencją ok. 43 tysięcy ludzi (druga w zestawieniu angielska – ok. 35 tysięcy, trzecia hiszpańska – ok. 30 tysięcy). Chętniej na całym świecie chodzi się tylko na amerykańską NFL.

Kibice przychodzą na ultranowoczesne, lśniące stadiony, na których jest miejsce dla wszystkich – i dyrektorów korporacji w lożach za tysiące euro, i młodych ultrasów dbających o atmosferę, którzy za wejściówki płacą euro kilkanaście. Szerzej o znakomitym zarządzaniu niemieckimi trybunami już pisałem (w tym miejscu), do tamtego tekstu mógłbym dodać wypowiedź Christiana Seiferta, który na pytanie, wiecznie aktualne nad Wisła, o skuteczną walkę z chuligaństwem, trzeźwo zauważa: „Dla chuliganów nie może być miejsca na stadionie, ale trzeba uważać, by jednocześnie nie usunąć z niego zagorzałych kibiców, którzy czują przywiązanie do klubu, wolą stać, śpiewać, rozkładać duże flagi, niż spokojnie siedzieć […] W Bundeslidze to się udało. Tzw. fanatyczni kibice są w wielu klubach, mają swoje stojące trybuny i funkcjonują równolegle do rodzin z dziećmi”

Seifert – to czołowa postać niemieckich władz piłkarskich, przez lata odpowiedzialny za kierownictwo strategiczne, dzięki jego zarządzaniu DFL osiągnęła rekordowe przychody niemal w każdej dziedzinie funkcjonowania.

Na komfortowych i wypełnionych stadionach oferuje się kibicom wybitnie konkurencyjny produkt: w Bundeslidze strzela się najwięcej bramek spośród czołowych europejskich lig – 3,53 gola na mecz w tym sezonie (3,40 w La Liga, 3,15 w Premiere League).

Na murawy wybiegają gwiazdy, które albo zaraz wyciągają najsłynniejsze kluby (Ozil, Khedira, Kagawa), albo chcą wyciągnąć (der Stegen, Reus, Draxler), albo jeszcze takie, którym za granicę nie pozwala wyjechać Bayern (Goetze, Lewandowski, być może wspomniany Draxler). Nawet, jeśli ligę ktoś znaczący opuszcza, za chwilę pojawia się na jego miejsca następna perełka wyłowiona z juniorskich akademii. Julian Brandt (Leverkusen), Timo Werner (VFB), Max Meyer i Donis Avdijaj (Schalke). Albo już regularnie grają w pierwszych składach, albo za chwilę zaczną, zapamiętajcie te nazwiska, niedługo będzie o nich głośno. „Na świecie jest kilka klubów, którym się nie odmawia, które zapłacą każde pieniądze. I tego nie zatrzymamy. Ale w Niemczech piłkarze zarabiają dziś bardzo dobrze. Telefon z piątego klubu ligi hiszpańskiej czy angielskiej nie skusi już każdego. A nawet, jeśli odejdzie, na jego miejsce przyjdą nowi, bo mamy zdrowe podstawy, mnóstwo młodzieży. Nowy Oezil ma dziś 14 lat i gra w jednej z młodzieżowych drużyn Bundesligi” – mówi Seifert.

Świat się zastanawia, skąd oni ich, do diabła, biorą, wytłumaczenie tkwi nie w niespodziewanie genialnym pokoleniu, ale wydajnym systemie, stworzonym po klęsce kadry na mistrzostwach Europy: „Po Euro 2000, gdy nie wyszliśmy z grupy, podjęto najważniejszą decyzję w historii niemieckiej ligi. Do uzyskania licencji na grę w Bundeslidze trzeba odtąd mieć obowiązkowo akademię dla juniorów. Dziś przy klubach trenuje codziennie ok. 5 tys. juniorów. Wśród 16-latków 12 zawodników musi być obowiązkowo do dyspozycji niemieckich kadr narodowych […] Najważniejsze jest nie to, czy masz zdolnych 7-10 latków, ale czy masz boiska, trenerów i system, żeby ich wyszkolić. My już mamy. 4 procent z klubowych budżetów idzie na szkolenie młodzieży” – raz jeszcze Seifert.   

Jednocześnie za znakomity poziom sportowy nie trzeba płacić wybitnie drogo – najtańsze sezonowe karnety na Bayern, europejskiego dominatora nie od dziś, kosztują mniej nie tylko od tych Arsenalu, czy Chelsea, ale nawet Juventusu i Interu.

Niemieckie zamknięte koło sukcesu – niedrogie bilety na komfortowe, pełne rozśpiewanych kibiców trybuny i znakomity poziom sportowy na murawie. Bo to właśnie ów poziom jest kluczowy: „Euro czy MŚ nie mają wielkiego wpływu na ligę. Po mundialu w Niemczech nie odnotowaliśmy żadnego zauważalnego przełożenia ekonomicznego. I na to właśnie trzeba uważać. Taka impreza być może przyciągnie na stadiony nowe osoby, które dotąd na nie nie przychodziły, ale żeby przełożyło się to na ligę, one muszą potem przyjść na ligę. To klub i poziom całej ligi ma przekonać widza, że warto chodzić na mecze, co bywa trudne, jeśli poziom gry odbiega od tego, co kibic zobaczył podczas MŚ czy Euro” – twierdzi Seifert, odkłamując jednocześnie mit powstały w Polsce, gdzie myślano, że mistrzostwa i same nowe stadiony napędzą koniunkturę na ligę. Bzdura. Koniunkturę na ligę może napędzić tylko sama liga, na nowych stadionach rekordowe frekwencję odnotowano jedynie w momencie ich otwarcia. Ludzie przyszli zobaczyć nowy stadion, zobaczyli, nie wrócili; poziom rozgrywek nie zatrzymał ich na dłużej. Odwrotnie niż w Niemczech.

I, być może, najważniejsze: wszystko to nie jest oderwane od rynkowych realiów, ale im podporządkowane. W poprzednim sezonie Bundesliga odnotowała rekordowe obroty – 2,17 mld euro, najwięcej w historii. To dziewiąty sezon z rzędu z poprawionym wynikiem. Co jednak kluczowe – 17 z 18 klubów przyniosło zyski, to też kolejny sezon z poprawionym wynikiem ilości rentownych klubów.

To wyróżnia Bundesligę spośród innych lig, bo chociaż w wysokości obrotów ustępuje angielskiej Premier League (tylko jej), to jako jedyna na siebie zarabia. Anglię pompują funtami obcy przybysze – szejkowie, rosyjscy oligarchowie, Amerykanie i Azjaci, którzy funkcjonują daleko od zbilansowanych budżetów. Wydają setki milionów własnych fortun, zadłużając kluby wobec samych siebie na sumy nie do spłacenia. Długi najlepszych idą w setki milionów (poza najzdrowszym w stawce Arsenalem), cała liga zadłużona jest na miliardy. Podobnie w Hiszpanii – Barcelona i Real od lat żyją na kredyt, reszta ligi błaga urzędy państwowe, by te nie egzekwowały należności, bo przyjdzie klubom zbankrutować. Podobnie we Francji – oprócz sztucznie wspomaganych PSG (szejkowie) i Monaco (rosyjski oligarcha) reszta ledwie zipie; w Marsylii księgowi trzęsą się ze strachu przed brakiem awansu do Ligi Mistrzów, bo bez europejskich pieniędzy nie bardzo będzie co liczyć. A OM to najpopularniejszy klub we Francji. We Włoszech od lat taka nędza, że nikt z wielkich nie chce tam grać, wyjątki w postaci Juventusu i Napoli, to przypadki najnowsze.      

Europejski futbol od lat żyje na krechę, kluby niemieckie to zielona wyspa szczęśliwości. Jeśli Platiniemu udałoby się przeforsować zasady finansowego fair play, czyli wydajesz tyle, ile zarabiasz, ale bez ściem, to tylko Niemcy nie będą mieli się czego obawiać. Oni już od lat nie wydają więcej, paradoksalnie, największym orędownikiem takiej strategii był – były już – menadżer Bayernu Uli Hoeness, który zasad zawodowych nie wprowadzał jednak we własne życie, i za machlojki, oraz hazardowe uzależnienie, doczekał się wyroku kilku lat odsiadki.

Ale cała niemiecka kultura piłkarska trzyma się żelaznej zasady zdrowej ekonomii. By jeszcze raz przywołać Christiana Seiferta: „Złe długi powstają w ligach, gdzie właściciele pożyczają na klubowe wydatki 100 mln, na koniec roku okazuje się, że wszystko przepadło, więc znów pożyczają 100 mln i po pięciu latach klub ma 500 mln euro długów. W Niemczech taka sytuacja jest niemożliwa, bo jest inna struktura właścicielska - nie ma jednoosobowych własności, autorytarnych rządów. Jest też zupełnie inna mentalność biznesowa. U nas klub, który przez pięć lat przyniósłby 500 mln euro strat, byłby pożarty przez media i opinię publiczną za rozrzutność, złe gospodarowanie”.

Ważna jest przywoływana struktura właścicielska: pojedyncza osoba nie może mieć więcej niż 49 procent udziałów. To sprawia, że niemieckie kluby nie są zbyt atrakcyjne dla szemranych właścicieli z Rosji, czy innych Azjatów, którzy traktować je chcą (jak choćby w Anglii), jak swoją własność i robią w nich, co im się żywnie podoba.

Jeśli opisywać Bundesligę przez pryzmat ich najlepszych drużyn, to można przyjąć, że cała niemiecka piłka ma twarz Borussi Dortmund, powolnie odbudowującej się z gruzów, z długów, przez mądre i zdrowe zarządzanie powracającej na sam szczyt finansowy i sportowy (uwierzycie, że w 2005 roku w rankingu UEFA doganiała Bundesligę liga rumuńska? Było poważne zagrożenie, że dogoni i zabierze jej jedno miejsce w europejskich pucharach). A za chwilę może mieć twarz Bayernu – europejskiego giganta, którego stać na każdego piłkarza świata (ale programowo niewydającego więcej niż określona suma).

Bundesliga – liga jutra? A może jutro jest już dziś? 

czwartek, 13 marca 2014

The Truth


Kiedy Paul Pierce i Kevin Garnett, po raz pierwszy od opuszczenia Bostonu, zawitali na stare śmieci, bostońska publiczność przyjęła ich tak wyjątkowo, że skromny nasz blogasek postanowił to zakronikować (do odświeżenia tu)

Pisałem, że obaj służą obecnie doświadczeniem i charakterem mistrzów Brooklynowi, a gra w Barclays Center to wcale nie emerytura pomostowa; jeśli nowojorczycy wywalczą awans do playoff, to jeszcze o starych wygach usłyszymy. Bo to żołnierze od zadań specjalnych, zaprawieni w najcięższych bojach charakterniacy, których wybitnie mobilizują wyzwania najwyższe. Nienawidzący przegrywać, umiejący za to wygrywać, jak mało kto, szczególnie w niesprzyjających okolicznościach. 

Mnóstwo jest sportowców o wyjątkowym talencie, którzy nikną jednak, gdy zabawa idzie o najwyższą stawkę. Mistrzowski poziom ich paraliżuje, pęta umiejętności, nie potrafią wziąć ciężaru na siebie, a jeśli biorą, to z opłakanym skutkiem. Z Piercem i Garnettem odwrotnie - im wyższe pułapy, tym więcej z siebie wydobywają. Często nawet ponad własne umiejętności - jakby nie grali już z rywalem, ale z własnymi ograniczeniami i słabościami, i to je za wszelką cenę chcieli pokonać.

Zwłaszcza w ostatnim roku w Bostonie było to widoczne. Leciwi już i schorowani, bez rozrusznika Rajona Rondo, mimo to wprowadzili drużynę do playoff. Dlatego byłem pewien, że w Nowym Jorku też się przydadzą, zwłaszcza, kiedy stawka będzie robiła się coraz wyższa. Jak obecnie, gdy Brooklyn bije się o jak najlepsze miejsce (więc i rozstawienie) po sezonie zasadniczym i gra wchodzi w decydującą fazę.

Więc kiedy zobaczyłem, że ograli dziś w nocy dwukrotnych mistrzów - i hegemonów Wschodu - z Miami, w dodatku na ich parkiecie, wiedziałem, że bostończycy musieli maczać w tym palce. Nie pomyliłem się, pierwsze skrzypce grał Pierce - 29 punktów (17 w trzeciej kwarcie), 5/7 za 3, 9-12 z gry przy zaledwie 31 minutach na parkiecie. To była jego sceneria: wroga publika, hala mistrzów, sam Król James rywalem. W to staremu wydze graj:


Pierce z Jamesem prowadzą swoje własne mecze od lat. Najpierw ten pierwszy, przez lata gry w swoim Bostonie, nic nie mógł wygrać, zaczął dopiero, gdy dołączyli do niego Garnett, Allen i Rondo. Zbiegło się to akurat z pojawieniem się w lidze LeBrona, a chłopaki z Bostonu kilkakrotnie stawali na drodze Jamesowi i jego Cleveland. Sam LBJ uważał Celtów za swoich prześladowców. Zrewanżował im się dopiero po przejściu do Miami - jego radość po wyeliminowaniu starych i przetrąconych kontuzjami rywali, po heroicznych bojach, przeszła do legendy. Rok później sytuacja się powtórzyła, znów po epickich bataliach.

W tym roku możemy mieć powtórkę, w dodatku z wybitną narracją: młody, ziejący siłą i energią, dwukrotny mistrz ligi, i jej najlepszy gracz, kontra stający mu na drodze po trzeci tytuł weteran, schorowany już i powoli żegnający się z parkietem. Ale ciągle wiedzący jak wygrywać.

Przyznam się bez łamania kołem, że styl gry Pierce'a uwielbiam. Wydaje się wolny, misiowaty, czytelny, ale on grał tak zawsze: cierpliwie, wyrachowanie, cwanie. Ze znakomitą pracą nóg, z inteligencją, która nadal pozwala mu ogrywać młodszych i silniejszych od siebie. I przede wszystkim z sercem i charakterem, bo Pierce nigdy nie pękał, zawsze był walczakiem, dla którego nie było przegranych spraw, a którego wybitnie mobilizowały kłopoty. Za to kochał i nadał kocha go Boston (jeszcze raz odsyłam do przywoływanego już  powitania).

Dlatego wyniku rywalizacji Brooklynu z Miami (jeśli do niej w playoff dojdzie) z góry bym nie przesądzał. Pierce'a z LeBronem ma rachunki do wyrównania, a jeśli będzie trzeba - The Truth z pewnością podejmie rękawice. I nie pęknie.

Ps. W tym roku Brooklyn spotykał się z Miami już trzykrotnie. Wszystkie trzy mecze wygrał..


niedziela, 9 marca 2014

Neymar, taki piękny egoista


Kiedy gruchnęło, że na stałe przylatuje do Barcelony, poczułem strach, klasyczny strach przed nieznanym. Bo w gruncie rzeczy nic o nim nie wiedziałem – czy faktycznie jest taki dobry jak mówią? – brazylijskich rozgrywek nie śledziłem, internetowym zbitkom wiary nie daję i w ogóle nieufny jestem wobec graczy, których poważny piłkarski świat nie zdążył sprawdzić. 

Jakieś jego popisy – wcale niezłe – w internecie wygrzebać można było bez trudu, najczęściej razem z opiniami o wybitnym talencie. Problem w tym, że Latynosi geniuszem obwołują każdego, kto choć kilka razy – im młodszy tym lepszy – wymyślnie kopnie piłkę. Mają przecież w tym swój interes, jako wybitni eksporterzy piłkarzy, zachwalać muszą swoje produkty bez przerwy.

Dopiero Europa je weryfikuje. A jeśli się sprawdzą – wybitnie wynagradza: wręcza nagrody indywidualne, podsuwa sute kontrakty od najlepszych firm, tych sportowych i niesportowych, zaprasza na salony.

Z Neymarem wszystko było na opak. Zanim postawił piłkarską stopę na europejskim lądzie, już pływał w luksusach. Stał się twarzą rozwijającej się ligi, zdążył podpisać reklamowe kontrakty z kilkunastoma markami, pomiędzy meczami byczył się na własnym jachcie, latał ze swoją świtą wynajętymi tylko dla siebie odrzutowcami. Brylował w mediach (tradycyjnych i nowoczesnych), tańczył i śpiewał, został celebrytą i krezusem zanim na dobre wszedł w dorosłość. 

W rankingu na największy potencjał marketingowy wśród sportowców stał obok wyczynowych herosów – LeBrona Jamesa i Usaina Bolta. I jeśli nawet widać było, że w piłkę też kopie niczego sobie, to zaraz rodziło się we mnie podejrzenie, że ulegam – my wszyscy ulegamy! – marketingowemu arcydziełu, które stworzyło bożka z niczego. Że sztab pijarowców wypindrzył jego piłkarskie wygibasy niczym fryzurę wdzięczącą się na bilbordzie, a murawa jest tylko przedłużeniem wybiegu, na którym tak chętnie, w blasku fleszy, się pojawia. I wciska się nam zbitki popisów tancerza – parkietowego i piłkarskiego – tak, jak brazylijskim fawelom wciska się reklamy miliona gadżetów sygnowanych podpisem NJR11.

Zwłaszcza, że piłkarskie cv, z całym drodzy państwo szacunkiem, z foteli nie zwalało. Owszem, zdobył z Santosem Copa Libertadores, ale w finale klubowych mistrzostw świata był cieniem katalońskich mistrzów, którzy wychłostali jego drużynę 4:0, z Brazylią pokazowo przerżnął Copa America, nie wziął też upragnionego złota olimpijskiego w Londynie, gdzie gole strzelać umiał tylko słabiakom. Im większa ranga meczów, tym Neymara było mniej – to zresztą zarzucali mu rodacy.

Ale jeszcze większe obawy budził jego charakter. Przeczytać można było o kłótniach, które wybuchały, gdy ktoś ośmielił się zdjąć go z boiska. Kiedy trener Dorival Junior zabronił strzelać piłkarzowi karnego (bo ten spudłował kilka wcześniejszych) młody gwiazdor nawrzucał mu przy linii bocznej. A gdy, niczego przecież sobie, szkoleniowiec, kandydat na selekcjonera, postanowił odsunąć krnąbrnego młodzieńca, zarząd natychmiast go zwolnił. Bożek był nietykalny. Rywali upokarzał przechwalając się, ile to nie zarabia. W meczu w Avoi niemal nie doprowadziło to do bójki. „Na boisku jest panem i władcą i nikt nic nie robi, by to ukrócić. Stworzyliśmy potwora” – mówił o Neymarze trener Rene Simoes.

To wszystko działo się, gdy Neymar miał ledwie osiemnaście lat. 

Pytanie tylko, czy dzieciak mógł nie zwariować? Kiedy od maleńkości wmawiano mu, jaki to jest wyjątkowy, chuchano i dmuchano, biegały za nim największe korporacje wciskając milionowe kontrakty, wypraszały o występ telewizje, wdzięczyły się prezenterki, uśmiechały modelki, piszczały nastolatki. A kiedy odmówił przejścia do Chelsea to dziękował mu publicznie sam prezydent republiki, Luiz Inacio Lula da Silva. I na końcu przechodził za rekordowe dla brazylijskiej piłki pieniądze do Europy. Tak, jeśli ktoś mógł zwariować, to Neymar na pewno.

Więc kiedy dopadła mnie wieść, że przenosi się na katalońskie murawy, stałem przerażony. A rozegrany chwilę potem Puchar Konfederacji jeszcze obraz zagmatwał. Bo Neymar w końcu zachwycił, na globalnej scenie, na oczach wszystkich, co najważniejsze – bezpośrednio oglądany przez rozhisteryzowanych rodaków w próbie generalnej przed mundialem. Grał wybitnie – strzelał, asystował, a kiwkami popisywał się z wyczuciem i smakiem. Zachwycił sportowo, ale i mentalnie – harował dla drużyny, poświęcał się z pasją. Błyszczał, owszem, ale i często oddawał pola innym, był częścią znakomicie funkcjonującego organizmu. 

Pytany o Barcelonę wypowiadał się z pokorą, świadomy swojego miejsca, wiedzący, gdzie i po co idzie, i czego będzie się od niego wymagać. Komplementował Xaviego, rozpływał się nad Messim obiecując wiernie i lojalnie mu służyć. Znów, pytałem sam siebie, wypolerowali go pijarowcy? Przygotowali kolejną rolę do odegrania? Tak nie mówi przecież zblazowany i rozpieszczony gołowąs. Czekałem, aż wypowie się na murawie, katalońskiej,  w myśl zasady, że boisko prawdę nam powie. Czekałem, a w tle rozpoczęła się konsumpcyjna orgia, sklepy biły rekordy sprzedaży koszulek, znaczy, że marketingowa siła Brazylijczyka nie była przesadzona, a cynicy, tu i ówdzie, prześmiewali się, że już robi to, po co został przez znającego rynkowe realia prezesa sprowadzony. Znaczy – zarabia.

Ale Neymar przemówił i na boisku. Grzecznie akceptował powolne wprowadzanie do drużyny z ławki, pokornie godził się na ściąganie z boiska. Żadnych awantur, żadnego grymaszenia. Przyklejony do skrzydła, zdyscyplinowany taktycznie, bez popisów i dryblingowych pląsów, bez wybijania się na plan pierwszy. Żadnej rewolucji, zdawał się mówić, nie zamierzam wzniecać, nikogo nie chcę obalać. Jestem, by pomagać. Dosłownie, zanim zaczął Brazylijczyk strzelać, wyczarowywał usłużnie asysty, do dziś uzbierał ich więcej tylko Fabregas. 

Aż odnieść można było wrażenie, że jest zbyt pokorny, zbyt uniżenie grzeczny, odnieść zwłaszcza w tych nielicznych momentach, kiedy brał grę na siebie, zaczynał zachwycać dryblingami, popisywać się sztuczkami, rozpalając publiczność przypomnieniem innego tancerza z Brazylii. To były jednak chwilowe przerywniki, po których wracał Neymar do rzetelnej roboty zespołowej, aż żal się robiło, że taki uczynny, taki koleżeński, że mógłby pozachwycać nieco bardziej samolubnymi trikami. I tu właśnie paradoks – rozkapryszony, egoistyczny dzieciak przeobrażony nagle w rzetelnego i dojrzałego społecznika?

Bo to niesamowite tym bardziej, że to przecież wciąż młodzian. Rzucony od razu na najgłębszą wodę, do klubu z samego szczytu, w dodatku klubu po przejściach, którego ma być filarem odbudowy. Nie jutro, ale już, zaraz. Rzucony, co ważne, w obcy kontynent, w obcą – nie tylko piłkarsko, ale i językowo – kulturę. To nam chyba umyka, że żaden gracz sprowadzony z Ameryki Łacińskiej nie był ściągany jako aż taka gwiazda, mająca błyszczeć od razu w aż tak wielkim klubie (jego znakomici poprzednicy najpierw adaptowali się w mniejszych klubach, dopiero z czasem dosięgali szczytów w Barcelonie). W dodatku gwiazda tak młoda. To się nie mogło udać, nie od razu. A jednak się udało. Neymar zachwyca i, jak na moje, jego wkomponowanie w kataloński, jakże trudny, odrzucający nawet wirtuozów w typie Ibrahimovica, organizm, to jedna z najpiękniejszych opowieści półrocza Taty Martino. I trenera ogromny sukces.

Paradoksalnie, Neymar wpisał się w złowrogą konwencję i wzniecił rewolucję, tyle że poza boiskiem. Nie tyle on sam, ile jego transfer, który zmiótł prezydenta i odsłonił szczegółowo kulisy funkcjonowania handlowego rynku. Sam piłkarz i jego otoczenie nie zrobili nic złego – prowadzą swoje interesy najlepiej jak potrafią, a potrafią, jak widać, znakomicie. Nic tu ganić, raczej chwalić ojca, jak mądrze projektuje karierę syna. I swoją. 

Dobrze się stało, że te dwie płaszczyzny, czysto piłkarska i pozasportowa, nie zeszły się w czasie, że burza wokół transferu Neymara zbiegła się z jego kontuzją, i że wraca na boisko, gdy sprawa przycichła. Jego ostatnie piłkarskie poczynania przeczą bowiem wszelkim skandalom, jakie, bezpośrednio lub pośrednio, wywoływał.

Pytanie – jak będzie dalej? Czy ciągle będzie grzeczny i pokorny? Poświęcający się dla drużyny? Jak długo godził się będzie żyć w cieniu Messiego? Umiejętności skazują go na świecenie najjaśniejszym blaskiem, ale czy drużyna jest w stanie pomieścić dwie gwiazdy takiego kalibru? I ich ego? Na razie znakomicie się to udaje, ogromna w tym zasługa i trenera, i dojrzałości samego Brazylijczyka, dojrzałości tym bardziej niesamowitej w zestawieniu z niedawnym rozkapryszeniem. Udawać się będzie zawsze?

Te zagadki fascynują, równie mocno jak i pytanie: jaka, u licha, jest prawdziwa twarz Neymara?

Tekst pierwotnie ukazał się na stronie www.fcbarca.com - kliknij tu.

wtorek, 4 marca 2014

Semir Stilic Superstar


Pomyślałem swego czasu, że przywitam wiosnę polskich ligowców tekścikiem o Semirze Stiliciu, byłym przecież polskim ligowcu, który swego czasu zdecydował, że polskim ligowcem być przestaje i rusza na podbój zagranicznych światów, których jednak, podobnie jak inni jego wielcy poprzednicy (czytaj: zagraniczniacy, który rzucili sobie nasze murawy do stóp), nie podbił wcale. I który wraca spokorniały, by – znów! – z miejsca stać się wyróżniającym polskim ligowcem.

Stilica dane mi było – nie raz i nie dwa – podziwiać z bliska, z wysokości trybun. Zauroczył mnie od pierwszego u nas kopnięcia, bo kopał nie tylko z gracją, ale i sensem, w dodatku gracją i sensem jakby dla innych naszych ligowców niedostępnymi, kopał w dodatku na pozycji wybitnie wśród naszych ligowców deficytowej, pozycji mianowicie rozgrywającego. Dyrygował natarciami tamtego Lecha, co to bez tradycyjnej polskiej nieśmiałości rozbijał się po Europie, notował niczego sobie liczbę asyst, głównie dzięki subtelnym prostopadłym podaniom, tak obcym przecież naszym rodzimym tuzom. Bił rzuty wolne ze znawstwem, chętnie wymyślał grę kombinacyjną, a uroku jego popisom dodawało przeczucie, że na boisku niespecjalnie lubi się przemęczać, biega tyle, ile trzeba, i w ogóle stroni od bliskiego fizycznego kontaktu z rywalem, w których to zwarciach tak rozkochany jest nasz tradycyjny ligowiec polski. 

Prezentował inną, wyższą kulturę piłkarską, aż chciało się uwierzyć w plotki głoszące, że na Semira juniora zwrócił swego czasu uwagę sam Arsene Wenger.

Miał więc być Lech – i polska liga w ogóle – ledwie przystawką do tłustej Stilica kariery międzynarodowej. Zainteresowanie Celtiku można było skomentować prześmiewczą uwagą, że drwale z Glasgow to nie odpowiednie towarzystwo dla wytwornych talentów Bośniaka, Bundesliga brzmiała już sensowniej, ale i to ledwie na początek.

Nic jednak z tego. Semir, po wyjeździe z Polski, kopał na chwałę Karpat Lwów – jak sam twierdzi: wcale nieźle, ale ciężko się odnieść, poczynań Karpat na co dzień nie śledzę, suche statystyki też nie powalają, więc lepiej je przemilczeć – oraz Gaziantepsporu, gdzie głównie ugniatał ławkę. I wraca do nas tak szybko, jak szybko zdał sobie sprawę, że na karierę światową nie ma szans.

Drwić z Bośniaka nie zamierzam, jest kolejnym obcokrajowcem, który – mniej lub bardziej – wyróżnił się na polskich boiskach, by zniknąć niemal całkowicie po ich opuszczeniu. Jak niegdysiejszy król strzelców Stanko Svitlica. Jak Robert Demjan, który w poprzednim sezonie ustrzelił całe 14 (słownie: czternaście) goli, co dało mu nie tylko szlachetny tytuł króla strzelców, ale i napastnika sezonu, i w ogóle piłkarza sezonu! I który dziś strzela ku radości kibiców belgijskiego Waasland-Beveren, choć strzela średnio raz na niemal 10 (słownie: dziesięć) godzin. Według transfermarkt.pl trafił dwa razy w ciągu 974 minut gry..

Albo Rudnevs, który zaczął całkiem całkiem w HSV, by w tempie ekspresowym obsuwać się coraz niżej.

Albo Tonev, którego popisy w przeciętnej przecież, jak na standardy angielskie, Aston Villi zmieściłyby się w zbitce krótszej od pamiętnej walki Andrzeja Gołoty.

Albo Maor Melikson, którego niektórzy widzieli jako zbawienie reprezentacyjnego środka pola, a który pod odejściu z Wisły gra w Valenciennes, ale czy gra i jak gra, to trzeba dopytywać fanatyków ligi francuskiej, bynajmniej nie dlatego, że jest się niedzielnym tylko kibicem.

Przywołuję nazwiska na szybko, cała bowiem notka powstaje na szybko, bez gruntownego wcześniej przygotowania – o inne przykłady można się pokusić w dyskusji pod nią – w oczy bowiem bije od lat, jak łatwo naszym obcym podbić nadwiślańskie murawy i jak więdną niemal od razu po wyjeździe. Nawet rodzynek w tym zestawieniu, Kalu Uche, choć podbijał, wymagające przecież, boiska hiszpańskie z klasą, to jednak głównie w miernej Almerii, by w nagrodę wybiegać sobie transfer jedynie do stambulskiego tła (Kasimpasa). Żaden nie zaczepił się w drużynie choćby – na zachodnie standardy – solidnej na tyle, by regularnie pojawiać się w europejskich pucharach, żaden nie został ważnym punktem choćby średniaka (poza Uche). Wszyscy gaśli za granicą tak szybko, jak rozbłyskiwała ich gwiazda u nas.

Z notką o Stilicu się wstrzymałem, chciałem utwierdzić się w prześladującym mnie przedwiosennym podejrzeniu, że Bośniak z miejsca stanie się wyróżniającym graczem bijącej się przecież o mistrza Wisły. I wstępne kopy przypuszczenie potwierdziły – w Gliwicach nasz bohater wywalczył decydujący rzut karny, w derbach wbił Cracovii gola i dołożył asystę. Natychmiast rozbrzmiały zachwyty nad słynnym nosem Smudy, który zakontraktował piłkarza, odżyły ochy i achy nad nowym starym gwiazdorem, natrząsać zaczęto się z nieudolności Lecha, który Semirowi kontraktu dać nie chciał, choć ten się ładnie uśmiechał.

I w zasadzie nie wiem – cieszyć się, że Stilic znów wzbogaci swoimi technicznymi popisami ubogą w tej materii ligę, czy smucić, że Bośniak jest kolejnym kompromitującym jej poziom? Poziom, który pozwala byle lepszemu w prostym kopnięciu piłki stawać się jej sztandarową postacią, która w mig potrafi zawładnąć naszą wyobraźnią, dość lichą, bo uszytą na nadwiślańską miarę.

Nie umiem rozstrzygnąć, jak i tego, czy kadra nasza dobrze wylosowała grupę eliminacji Euro 2016, czy jednak nie. Tradycyjny nasz patriotyzm i niechęć do Germańca każe ostrzyć szable, by w końcu – po raz pierwszy w historii – pochlastać niemieckiego tanka, ja mam marzenia skromniejsze, skrojone właśnie na ligową miarę, nawet nie takie, by poobijać wyspiarzy ze Szkocji, czy Irlandii, pragnę mianowicie chociaż wyraźnie popokonywać Gibraltar. Wcale to bowiem takie nieoczywiste, powstawanie nowych futbolowych państewek generalnie wielu przeraża, bo z miejsca zagrażają naszym zuchom, spójrzcie na te wszystkie Bośnie, Czarnogóry, za chwilę może Kosowa, które nie tylko gładko punktów nie oddadzą, ale nawet już awans na mundial umiały zwojować. Więc czemu niby szczęśliwie wylosowaliśmy Gibraltar? Półwysep Iberyjski wyjątkowo dobrze umie obchodzić się z piłką, obawiam się, że nawet na tak małym jego skrawku znajdzie się talentów na tyle, by lekko nie było. Poważnie – poważnie się obawiam..