środa, 31 grudnia 2014

Barańczak i poezja koszykówki



Stanisław Barańczak

Pierwsza piątka

W oceanicznym ryku nabitej głowami hali
Boston Garden, w ekstazie od górnych galerii po parter,
wbiegają truchtem, luźni, zblazowani, cali
w niby-leniwej glorii, pięć piętrowych panter:
długoręki Kevin McHale, sześć stóp i dziesięć cali

ofensywnego geniuszu; chmurny i uparty
wielkolud Robert Parish; piegowaty Dennis
Johnson, mistrz błyskotliwych podań; jego partner
Danny Ainge, cwany gówniarz z wyglądu, bezcenny
artysta strzałów z dystansu; aż wreszcie wstępuje na parkiet

Larry Bird (z trybun: „LA-RREE!!!”), kluchowaty, senny
blondas, w którym nikt by się nie domyślił żywej,
jedynej, wszystko dotąd zaćmiewającej legendy.
Fale wrzawy wzbierają, aż burzliwe grzywy
walą się, nagła cisza święci ewidentny

fakt: w dziejach koszykówki nie było drużyny
tak zgranej, niezrównanej. Gwizdek, pierwszy wyskok
do piłki. Parish; Johnson; McHale czterema dużymi
krokami dopada kosza, dwa punkty, ryk: znów im wyszło.
„Socjotechnika: bez meczów, lig, tabel zbyt by się dłużyły

tygodnie”, mruczę zawistnie. (Bird rzuca się w kłębowisko
ciał, zwód, łuk strzału: znowu!). Nie: tylko trochę mniej niedoskonali
niż każdy, są doskonale kochani, nienawidzeni, są wyspą
wyrosłą nad obojętność. Na mgnienie. Tak, ale na mgnienie ocali
ich to, że wystają o głowę ponad tę resztę, to wszystko.


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz