Najwyższy
też musi być kibicem, w dodatku kibicem piłki brytyjskiej. W przeciwnym razie
nie poukładałby spraw tak, że liga angielska wciska się nam na wigilijne stoły,
narzuca świątecznej ramówce i każe na dokładkę szybko ocknąć się po sylwestrowych
tańcach, by jeszcze z bólem głowy śledzić jak w Nowy Rok wchodzą angielscy futboliści. I
jeszcze czas ten ma być, według wielu, decydujący w całych rozgrywkach; kto
pokopie w świąteczno-noworocznym okresie z sensem, ten będzie się liczył w
ostatecznym rozrachunku, kto nie, ten niewiele już potem zdziała.
W
tym sezonie szczególnie to późno grudniowe kopanie istotne, bo od samego startu rozgrywek
więcej jest niewiadomych niż konkretów. Z czołowej szóstki zeszłego sezonu
cztery ekipy zmieniły trenerów jeszcze w wakacje (ManU, City, Chelsea –
całe podium!, Everton), a Tottenham już w trakcie. I początek grania był taki,
jakiego królowa nie widziała już dawno. Ścisk w czubie zrobił się niebywały,
tradycyjne potęgi wymieszały się z pretendentami, wybitnie radzili sobie też
średniacy typu Southampton. Koniec roku starego i początek nowego miał
wyłonić z tego galimatiasu jakiś ład, nadać bezkształtowi porządek, tabela już nieśmiało sugeruje, kto o co będzie grał, ja
mniej nieśmiało spróbuję nazwać rzeczy po imieniu - bez bezliku szczegółów,
programowo pobieżnie i przez pryzmat wyników kluczowej, dla wielu, części sezonu.
Rozciągam
analizę od kolejki tuż przedświątecznej aż po kolejkę dopiero co zakończoną. A co, będzie wymowniej.
1) Mogli walczyć o europejskie puchary,
postanowili zostać średniakami: Newcastle i Southampton.
Southampton. Sezon
drużyna Artura Boruca zaczęła fantastycznie, długo utrzymywała się w czołówce.
Znakomitą robotę wykonuje argentyński trener Mauricio Pochettino, ale wyniki raczej
były ponad stan. Uświadomił to Świętym targany chaosem Tottenham, który przed
wigilią nie okazał się zbyt miłym gościem i wygrał 3:2, w dodatku tuż po
zwolnieniu Andre Villasa-Boasa. Jeszcze bardziej marzenia o pucharach wybili z
głów kolegów Boruca (on sam nie grał) Everton (1:2) i Chelsea (0:3).
Southampton umościł się na 9. miejscu. Wyżej nie ma za bardzo czym podskoczyć.
Newcastle. Miało fantastyczny listopad, wygrało wszystkie mecze, i to nie z byle kim: na
rozkładzie Chelsea (2:0), Tottenham (1:0), Norwich (2:1), West Brom (2:1), a w
grudniu jeszcze dorzuciło wygraną na Old Trafford (1:0). Święta też fenomenalne
– przed wigilią Sroki ogrywają Crystal Palace (3:0), a tuż po Stoke (5:1).
Gracze Alana Pardew znaleźli się łechcąco blisko czołówki, ale to właśnie
czołówka w najważniejszym momencie wybiła im z głowy marzenia o czymś więcej
niż środek tabeli. Przyjechał Arsenal, tuż przed Sylwestrem, i wygrał (1:0),
przyjechał przed chwilą ManCity i wygrał (2:0), po drodze jeszcze przegrana z
West Bromem (0:1). Na osłodę słowa pochwały za dzielną walkę, ale za wrażenia artystyczne
punktów nie dają. 8. miejsce, silny zespół środka tabeli, nic ponad to.
2) Powalczą o czwórkę, znaczy – o czwarte
miejsce, czyli Ligę Mistrzów, nie bardzo jednak na to zasługując: ManU,
Tottenham, Everton.
Manchester United – ciężko przywyknąć do widoku nałogowych wygrywaczy leżących na 7.miejscu. Najniżej z analizowanej stawki. Alex Ferguson zbyt wielkie piętno odcisnął na tym zespole, żeby jego abdykacja przebiegła bezboleśnie. Środek tabeli mistrzów Anglii jest jednak symboliczny – oczekiwaliśmy małej apokalipsy po odejściu Szkota i ją mamy. Ta firma jest jednak zbyt wielka, by pozwolić sobie na brak Champions League. I przekonany jestem, że będą o nią walczyć do ostatniej kropli krwi. Grali gracze United w analizowanym okresie jak przyzwyczaili już dawno, ciułali punkty ze słabszymi jak za najlepszych czasów sir Alexa: wygrywali z West Hamem (3:1), Hull (3:2), Norwich (1:0), Swansea (2:1). Ale przegrali w Nowy Rok u siebie z byle jakim Tottenhamem (0:1). Doszły jeszcze dwie porażki w pucharach i w 2014 rok weszli z trzema przegranymi z rzędu. Koniec świata. Tracą jednak do czwartego Liverpoolu tylko pięć punktów i ciężko wyobrazić sobie, by nie walczyli o czwórkę do końca. Kluczowe może być zdrowie Van Persiego. Ze zdrowym Holendrem szansę United znacznie rosną, ale o mistrzostwie nie ma co marzyć.
Tottenham
– były wielkie wzmocnienia po sprzedaży Bale’a, zakupy niemal hurtowe (zakupy graczy
wcale nie byle jakich), był młody, ambitny trener, który miał wszystko
poukładać. Sezon rozpoczęty całkiem nieźle, ale potem wiadome porażki w rozmiarach,
o których aż wstyd pisać, marny styl, zespół w rozsypce, zwolnienie
Villas-Boasa. Stery objął Tim Sherwood, swój – znaczy, tottenhamowy – chłop,
obiecał efektowniejszą grę, wyników już tak chętnie nie obiecywał. A te, niespodziewanie, okazały się fantastyczne, w analizowanym okresie Spurs wygrali – oprócz remisu z West
Bromem (1:1) – wszystkie ligowe mecze: Southampton (3:2), Stoke (3:0), ManU
(2:1), Crystal Palace (2:0). Wywindowali się londyńczycy na 6.pozycję, tracą
tylko dwa oczka do czwartego Liverpoolu, ale tu pojawia się paradoks – nawet
wielu kibiców Tottenhamu uważa te wyniki za przypadek i wybitnie sprzyjającą
fortunę. Zarzuca się Sherwoodowi taktyczne dyletanctwo, naiwnie ofensywną grę
dwoma napastnikami (co by przypodobać się kibicom i prezesowi), kopanie bez
żadnego planu, na aferę. I ciężko im nie przyznać racji – w ostatni weekend słabe
Crystal Palace robiło, co chciało na White Hart Lane, miało, fatalnie przestrzelonego,
karnego i ogólnie można było odnieść wrażenie, że gdyby ktoś silniejszy pojawił
się w ten dzień w północnym Londynie, to passa Sherwooda by się skończyła. A
grać przyjdzie niedługo z samą czołówką i sami fani Spurs widzą te mecze w
czarnych barwach. Zapowiedzią, co może czekać Tottenham, miał być pucharowy
mecz z Arsenalem przegrany gładziutko na Emirates. Ale, póki piłka w grze,
Sherwoodowi sprzyja szczęście, walczą więc Koguty o czwórkę, zobaczymy tylko
jak długo.
Everton
– odejścia Davida Moysa nie widać, wręcz, należałoby powiedzieć, przeciwnie: nowy
trener Roberto Martinez nadał drużynie swój szlif, ta gra ofensywnie, ale jest
znakomicie zorganizowana (czego nie ma Tottenham). Potrafi podjąć walkę z
najlepszymi (np. remis na Emirates po świetnej grze, wygrana z Chelsea), ale
problem jest rozdawanie punktów teoretycznie słabszym. W naszym okresie: porażka
u siebie z Sunderlandem (0:1) i remis ze Stoke (1:1) przeplotły trzy zwycięstwa
(Swansea, Southampton, Norwich). Kapitalnie patrzy się na liverpólczyków,
urzekają ich ofensywne wygibasy, ale wydają się zbyt rozchwiani, zbyt często gubią punkty tam, gdzie nie powinni. Przegrali najmniej meczów w lidze, zaledwie dwa, ale zremisowali aż osiem. Tracą tylko dwa oczka do rywala zza miedzy
(i czwartego miejsca). Walka o czwartą lokatę, okraszona jeszcze smaczkiem rywalizacji derbowej,
zapowiada się fantastycznie. Niech ta chwila trwa, niech Everton trwa!
3) Zespół pomiędzy – najlepszymi, a resztą:
Liverpool.
The Reds jako
jedyni podjęli walkę na Etihad. Machester City rozjeżdżał u siebie kogo chciał, Arsenal przyjął tam sześć bramek, Tottenham też sześć, United w meczu derbowym
cztery. Nikt większym szans nie miał. Nikt prócz Liverpoolu. Walczyli gracze
Rodgersa z pasją, toczyli wyrównany bój, nie godzili się na porażkę.
Skrzywdziły ich błędy sędziego, nie dostali karnego, odgwizdywano im kluczowe
spalone, których nie było. Nie byli słabsi. Podobnie w meczu z Chelsea, też
mogli psioczyć na arbitrów, też należał im się karny. Tu i tu pierwsi
obejmowali prowadzenie, ale przegrywali, nieznacznie, pozostawiając świetne
wrażenie. Te dwa przegrane po sobie mecze z czołówką to mecze symbole, mają rywali The Reds na wyciągnięcie ręki, ale czegoś brakuje, niewiele, odrobiny, ale
jednak. Choćby decyzji sędziego, to też symboliczne, arbitrzy podświadomie
podejmują korzystne decyzje dla elity, trudniej im zagwizdać przeciw
najlepszym, to naturalny odruch. I dlatego dla Liverpoolu nie zagwizdali, ciupkę
mu jeszcze, nawet w podświadomości arbitrów, do najlepszych brakuje. Przegrał z Chelsea i City
minimalnie (wcześniej też z Arsenalem), wygrywał z pozostałymi (Cardiff 3:1,
Hull 2:0, Stoke 5:3). Absolutnie zasługuje na pierwszą czwórkę, ale do walki o mistrzostwa
chyba jednak odrobinę brakuje, taką odrobiną, o jaką wystaje nad grupę pościgową. Wymowne: wchodzili gracze Rodgersa w Boxing Day jako lider,
wychodzili na czwartym miejscu. Od razu zaznaczam – bardzo chcę się mylić.
Zwłaszcza, że całą pierwszą trójkę Liverpool ma na wiosnę u siebie.
4) Powalczą o tytuł – Chelsea, Manchester City, Arsenal
Chelsea
– robi Mourinho to, do czego przyzwyczaił, i co potrafi wyśmienicie – idzie na
mistrza. Kadrę ma znakomitą, przeobfitą, mieszankę starych, zaprawionych w
bojach, w dodatku znajomych, zakapiorów, ma też młodych gniewnych. Doskonale na
każdej pozycji, może poza szpicą, ale i z tym sobie Portugalczyk poradzi. Potrafią zagrać The Blues wszystko, ciułają punkty ze średniakami grając niby słabo, ale ja powiem raczej: wyrachowanie.
Jak przegrywali z Liverpoolem niemal od pierwszego gwizdka, to zagrali
najlepszą połówkę w sezonie. I ostatecznie wygrali 2:1. Na Emirates pojechali nie przegrać.
I nie przegrali (0:0). Reszta? Swansea 2:1. Southampton 3:0. Hull 2:0. Niby
Mourinho wskazuje faworyta – City. Niby się asekuruje – młoda kadra. Niby
ubezpiecza – dopiero co przyszedł. Ale idzie po mistrzostwo jak po swoje.
Manchester City – też nowy trener, Manuel
Pellegrini. Też fachura. Dodał drużynie swój, chciałoby się
powiedzieć: hiszpański, szlif – wziął Navasa, wziął Negredo, ożywił Nasriego.
Potencjał ofensywny nieskończony, wirują jego technicy do obłędu, wytańcowują
goleady na zawołanie. Analizowany okres? Same zwycięstwa: Fulham 4:2, Liverpool
2:1, Crystal Palace 1:0 Swansea 3:2, Newcastle 2:0. Był na początku sezonu
problem z meczami wyjazdowymi, zdaje się, że już rozwiązany. City wydaje się
mocniejsze z każdym tygodniem. Paradoksalnie wylosowanie Barcelony w lidze
mistrzów to świetna sprawa. Jak odpadną, skupią się tylko na lidze, jak
Katalończyków przejdą – dostana wiatru w żagle o sile huraganu.
Arsenal
– lider. Minimalny, różnice są tak znikome między pierwszą trójką, że nie warto o nich wspominać. I największa zagadka, czy Arsenal jest naprawdę? Znamy tą
opowieść, drużyna Wengera dokazuje, ale jak przychodzi co do czego, jak
przychodzi godzina próby, to Kanonierzy zawodzą. Od lat zmieniał się tylko
moment, raz liczyli się krócej, raz dłużej, zawsze wiadomo było, że nie można
traktować ich poważnie. Przegrywali z mocarzami, gubili punkty ze słabiakami. W
tym sezonie jest inaczej: z większości prób wychodzą zwycięsko. Nauczyli się grać
z silnymi, z Chelsea zremisowali, wcześniej wygrali z Liverpoolem. Ale najbardziej
wymowne jest uporczywe punktowanie słabszych, zwłaszcza, kiedy nie idzie, nasze
kolejki pokazują to dobitnie: derbowa wygrana z West Hamem (3:1) – mimo przegrywania,
mimo, że miał West Ham swoje szanse na więcej, Arsenal wytrzymał i rywala wypunktował, Newcastle (1:0) – mimo, że Sroki zawzięcie dążyły do remisu, Arsenal
wytrzymał napór i wygrał, Cardiff u siebie (2:0) – mimo, że wybitnie nie szło,
wyszarpali wygraną w samej końcówce, wyszarpali w dodatku pazurami Bendtnera, i przed momentem Aston Villa (2:1) – też mogło być różnie w końcówce, Kanonierzy dali jednak radę wywieść zwycięstwo.
Niedawny jeszcze Arsenal by pękł, pogubił punkty, trzeba byłoby znów przywołać słowa Evry, że Kanonierzy to dojrzałe, ale wciąż dzieciaki, które mentalnie nie dorastają do
wyzwań. Ten Arsenal dorósł i, jak dla mnie, jest, jak to mówią jankesi, for real. Ale udowadnianie tej tezy
wymaga osobnej notki, ta już i tak rozakapitowała się zbyt obficie ;)
Sezonie trwaj! - chciałoby się podsumowująco wykrzyczeć - niech to się nigdy nie kończy!