wtorek, 28 stycznia 2014

Celtycka rodzina

Doszło do mnie, że blog to też wygodny notatnik, w którym składować można sprawy istotne, więc zapisuję krótko ważne wydarzenie: Paul Pierce i Kevin Garnett po raz pierwszy od opuszczenia Bostonu zawitali na stare śmieci w nowym barwach. W TD Garden celtycka publiczność powitała ich tak:


Łza się kręci widząc gladiatora Garnetta z zaszklonymi oczyma, widząc popłakującego Pierce'a, widząc szlochającą publikę. 

Pierce był w Bostonie od początku (czyli od 1998 roku). Przez dziesięć lat jego nieprzeciętny talent na nic się zdawał, Boston przegrywał, nie miał szans na walkę o najwyższe cele. Aż przyszedł ten drugi, Kevin Garnett, który podobną historię przeżywał w Minnesocie. Razem (był jeszcze ten trzeci - Ray Allen) od razu sięgnęli po mistrzostwo, demolując w finale LA Lakers. Prowadzeni, co należy odnotować, przez zjawiskowego zawadiakę Rajona Rondo i trenerskiego fachurę Doca Riversa. 

Na tym jednym tytule stanęło, choć prowadzili jeszcze epickie kampanie, jak ta w finale z Lakers (3:4), czy o królestwo na wschodzie z potęgą z Miami. Niezapomniana ekipa, o czym przypomniała reakcja kibiców w Bostonie. 

Dziś Pierce i Garnett służą doświadczeniem i charakterem mistrzów Brooklynowi, który walczy o playoff. Coś mi mówi, że jeśli wywalczy, to na Brooklynie jeszcze klasę starych mistrzów zobaczymy. 

Czego im i sobie życzę.

Ps. Wygrzebałem jeszcze to zdjęcie - wstawiam i zostawiam na pamiątkę.



Carmelo Anthony Garden


Jako że pewne sprawy, powszechnie zwane życiem, zabierają za dużo czasu, na tyle dużo, że nie starcza już na sprawy poważniejsze, jak na przykład pisanie o sporcie, czym prędzej nadrobić chcę zaległości. Na pierwszy ogień idzie rzecz historyczna - piątkowa strzelanina w Nowym Jorku.

***

Powiedzieć, że Madison Square Garden to najsłynniejsza koszykarska hala świata, to uprościć ponad miarę. 

To raczej widowiskowo-rozrywkowa globalna scena, na której wystąpić chce każdy; marzą o pokazaniu się tam wszelkiej maści artyści (27 koncertów Madonny – wszystkie w całości wyprzedane), marzą sportowcy (niezliczona ilość ważnych walk bokserskich), nie pogardzi swoją obecność nawet głowa Kościoła (wizyta Jana Pawła II w 1977 roku). O splendorze hali decyduje umiejscowienie – wyrosła na Manhattanie, a więc w sercu Nowego Jorku, a więc i w sercu Ameryki. Ergo – w centrum (celebryckiego) świata. Pokaż się w Madison Square Garden, a będziesz na oczach wszystkich, zobaczą Cię wszędzie.

Tylko tu mógł narodzić się fenomen Jeremiego Lina. Przed trzema laty trener borykającego się kontuzjami New York Knicks sięgnął po – nikomu szerzej nieznanego – rozgrywającego z głębokich rezerw. Lin miał wejścia smoka, zaczął grać, jak scena tego wymaga, widowiskowo. Punktował, asystował, prowadził zespół do zwycięstw. W każdym innym miejscu byłby tylko niespodziewanym, choć świetnym, odkryciem. W Nowym Jorku jednak od razu wybuchła „linomania”. Rozczcionkowywały go gazety, przegadywały stacje radiowe, pokazywały ogólnoamerykańskie telewizje. Natychmiast stał się supergwiazdą krajową.

W pół roku na parkiecie MSG wykozłował sobie kontrakt życia i zbiegł do Houston. I natychmiast się uczłowieczył – ze światowego koszykarskiego celebryty do ledwie lokalnego, bardzo dobrego, koszykarza. Takiego, jakich w NBA wielu.    

Bo sceneria nowojorskiej sali dodaje splendoru, jeśli dostrzeże talent, wyolbrzymi go maksymalnie. To symboliczne, że Madison Square Garden Company, które jest właścicielem hali, ma także w posiadaniu dwa teatry – Radio City Music Hall i Beacon Theatre. To i to jest miejscem dla artystów, hołubi prawdziwie wielkich.

Dlatego na mecze w Nowym Jorku wybitnie mobilizowali się najwięksi: uwielbiał znęcać się nad gospodarzami Michael Jordan, zawsze znakomicie pokazywał się tam jego następca – Kobe Bryant (legendarne 61 punktów przed kilkoma laty), ostatnio upatrzył sobie dokazywanie w NY sam król LeBron James. Wszyscy oni wiedzieli, że MSG to miejsce najbardziej godne ich talentu, dlatego właśnie tam powinien lśnić pełnym blaskiem, na oczach świata.

Być może właśnie dlatego koszykarscy gospodarze obiektu – New York Knicks – wygrali w swojej historii tak mało (zaledwie dwa mistrzostwa zdobyte ponad 40 lat temu, w erze przedmiedialnej). Bo za każdym razem grają z rywalami wybitnie zmotywowanymi, wychodzącymi z siebie, by pokazać się w koszykarskiej Mekce. I dlatego Knikcsom łatwiej gra się na wyjazdach, nie ciąży im tak presja hali, który wynagradza wybitne, ale i potęguje każdą niedoskonałość. Zwłaszcza u swoich. Nowojorska publiczność to najbardziej wymagająca publiczność w całej lidze – słyszy się często. Jakie miejsce, taka publiczność – można by dodać, bo tam nawet granica między sceną, a widownią jest płynna – bohaterami transmisji, na równi ze sportowcami, są celebryckie gwiazdy trybun, z najsłynniejszym z nich, Spikem Lee – niemal grającym nadtrenerem.

Żeby w pełni zrozumieć rozrzut między wartością sportową NYK, a ich wartością marketingową, którą dziedziczą od miejsca, trzeba z jednej strony dostrzec najdroższe bilety w całej lidze (które jednocześnie najtrudniej dostać), największą finansową wartość klubu (ponad 1,1 mld dolarów według Forbesa), a z drugiej lichotę sportową: ledwie dwa tytuły w prehistorii (taki Phil Jackson, który zresztą z nowojorczykami po tytuł sięgał będąc zawodnikiem w ‘73r., sam uzbierał jako trener 11..), ostatni finał NBA 15 lat temu, zeszłoroczny playoff po 9 latach przerwy (porażka w pierwszej rundzie).

W tym sezonie – tradycyjnie – NYK zawodzą. Z tygodnia na tydzień maleje ich szansa na playoff, do piątkowego meczu z Charlotte przegrali pięć razy z rzędu. Aż w piątkowym meczu zdarzyło się to:


Lider Knikcsów, Carmelo Anthony, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce:

W pierwszej kwarcie rzucił 20 punktów.

W drugiej dorzucił 17, trafiając w ostatniej sekundzie z połowy boiska.

W trzeciej dodał 19, bijąc po drodze rekord sezonu Kevina Duranta (54 pkt.).

W czwartej pobił rekord legendarnego Bernarda Kinga (60) w ilości rzuconych w MSG punktów przez gracza gospodarzy, a także rekord Kobiego Bryanta w ilości rzuconych w MSG punktów ever (62).

Licznik stanął na 63 (23/35 z gry, 10/10 z wolnych), Melo nie odnotował też żadnej straty. Zszedł na 8 minut przed końcem gry..

Miałem dość przegrywania - powiedział po meczu.

W końcu nowojorska scena doczekała się popisu swojego człowieka. Dosłownie – swojego. Anthony urodził się na Brooklynie, w dzielnicy Red Hook. Jest jednym z nielicznych nowojorczyków, którzy zagrali w swoim mieście, w swojej drużynie, przed swoją publiką. Pięknie opowiada o tym, i w ogóle o Nowym Jorku, w poniższym filmie:


New York City - where amazing happens..

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Mourinho masowego rażenia


Wprawdzie ciągle się asekuruje mówiąc, że to szejkowie z City są faworytami do wygrania ligi, a on przecież dopiero co przyszedł i ma młody zespół jeszcze do wygrywania niegotowy. Znamy się jednak od lat, nie damy się już na to nabrać – trener Chelsea gra bez przerwy, nie potrzeba mu nawet meczu, wystarczą konferencje prasowe, na których uprawia swoje psychologiczne wojenki. Zrzuca presję na Pellegriniego, a sam robi to, do czego jest stworzony – idzie na mistrza. Bez sentymentów i patrzenia na koszty – idzie w imponującym stylu.

Potrafi jego zespół zagrać wszystko. Z przeciętniakami gra często też niby przeciętnie, nudno, wymęcza niejednokrotnie minimalne zwycięstwa. Ktoś powie – słaba Chelsea, a powiedzieć powinien: Chelsea wyrachowana, chłodna i cyniczna. Wkłada dokładnie tyle wysiłku, ile potrzeba do regularnego ciułania punktów w meczach do zapomnienia. Dokładnie tak, jak przez lata robił to Alex Ferguson.

Energię, przede wszystkim tą psychiczną, kumulują londyńczycy na mecze wagi ciężkiej. Nie przegrali z nikim z czołówki. Wyjazdy na Old Trafford i Emirates? Spokojne 0:0. Tottenham na White Hart Lane? 1:1. Jedzie Mourinho na obce tereny nie tyle po to, by nie przegrywać (choć nie przegrywa), ile po to, by frustrować konkurencję nie dając jej wygranych nad samym sobą. Nie dawać poczucia siły, pewności siebie, a raczej tą pewność regularnie zachwiewać.

A u siebie? Liverpool 2:1. Manchester City 2:1. Manchester United 3:1. Czyli odwrotnie – robi to, czego konkurencja nie potrafi, wygrywa na własnych salonach szlagiery. Zyskując przy tym poczucie siły, wlewając we własnych graczy pewność siebie i, znów, odbiera to konkurencji. Nie potraficie nas pokonać na własnych trawach, nie umiecie nawet zremisować u mnie.. Zwłaszcza ostatni pojedynek z drużyną Moysa był symboliczny: zagrał Manchester jeden z lepszych meczów w sezonie, być może najlepszy na wyjeździe, a i tak przegrał wyraźnie. Poniżająca bezsilność.

Imponuje zespół Mou reakcjami na wydarzenia. Przegrywał z Liverpoolem od samego początku, to zagrał najlepszą połówkę w sezonie, i na przerwę schodził prowadząc 2:1. Potem kontrolował już przebieg meczu, tak, jak i kontrolował ten z United od początku. Co z tego, że chłopcy Moysa dokazywali przez chwilę, im bezczelniej i odważniej poczynali sobie, tym bardziej nieuchronne wydawały się wychowawcze klapsy. I dostali trzy, nie wiedząc za bardzo, kiedy i jak. I znów profesor schował się w cieniu i cierpliwie dawał się wyszumieć nieborakom.

Tak, Chelsea pod batutą dyrygenta Mourinho jest jak wszystko potrafiąca zagrać orkiestra. Kiedy trzeba – zakapiorsko broni, kiedy trzeba – z furią atakuje. Zmienia styl w zależności do meczu, ale i w środku pojedynczej gry, przejścia między jednym nastawieniem, a drugim są tak szybkie i płynne, że rywal nie jest w stanie w porę się połapać, ani przegrupować. Wszystko wedle planu dyrygenta, który projektuje sobie mecz jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, a ten zazwyczaj rozgrywa się według jego scenariusza.

Nawet ludzi dobiera sobie w zależności od potrzeb. Jak na bitwy najcięższe potrzebuje cyngla, któremu ręka (noga) nie zadrży przy egzekucji, to bierze zaprawionego w takich bojach Eto’o. Ten trafia Manchester trzy razy, trafia też rozstrzygająco Liverpool. W spokojniejszych potyczkach możesz sobie odpocząć, usiąść na ławce, szykuj się na następne zwarcia na szczycie, tam będziesz potrzebny. W międzyczasie odkurzamy Torresa, piękniejącego zresztą pod Mourinho z dnia na dzień.

Rotuje składem trener ochoczo, a skład ma pęczniejący od talentów. Głęboko w rezerwie jest jeszcze, podobno znakomicie pracujący na treningach, Demba Ba. W środku pola nie da się pomieścić wszystkich technicznych cudów natury, obrona też imponuje. Kto jednak pod komendę trenera się nie nadaje, ten bezwzględnie jest odsuwany, choćby był to zjawiskowy Juan Mata, który wymyślił w zeszłym sezonie zatrzęsienie asyst. Nie pasował mu Romeo Lukaku, to odesłał Belga na wypożyczenie do Evertonu (o tym, czy był to błąd, zdecydują wyniki Chelsea).

Na transferowych rynku też Portugalczyk działa nie licząc się z kosztami. Zakontraktował wspomnianego wcześniej Eto'o. Przelicytował – i upokorzył tym samym – Tottenham, już ugadany z bajecznym Willianem. Właśnie za 25 mln € odkupił z Benfiki Matica, sprzedanego wcześniej za 5… Wszystko po to, by wygrywać. Natychmiast.

Oczywiście Chelsea, jak każdemu, zdarzyły się porażki, ale wielkość drużyny poznaje się po tym, że swoich porażek właściwie nie zauważa. Przegrali The Blues dwa razy w Lidze Mistrzów z Basel? Co z tego – i tak wyszli z pierwszego miejsca w grupie. Zdarzyło się im potknąć w lidze? Co z tego – mają tylko dwa punkty straty do Arsenalu, grającego najlepszy sezon od lat, i tylko punkt do fantastycznego Manchesteru City. I wygodną, do ataku samego szczytu pod koniec sezonu, pozycję w cieniu, tuż za liderami, których może, według jednej z teorii, dodatkowo obciążać presja bronienia, co kolejkę, fotelu lidera.

Odpadł z Pucharu Ligi? To najmniej ważna rozgrywka w kraju, dla wielu do zlikwidowania, żeby odciążyć przepełniony kalendarz. Przegrał w Superpucharze Europy? To była ledwie przystawka do sezonu, jeden z pierwszych jego meczów, zresztą fantastyczny, przegrany dopiero po karnych, do których Bayern doprowadził w ostatniej minucie dogrywki.

Wyniki Mourinho imponują tym bardziej, iż Portugalczyk przyzwyczajał do sukcesów, ale głównie w drugim sezonie pracy. W pierwszym zazwyczaj robił porządek w klubie, na każdej płaszczyźnie – od koloru szczotki, którą myją szatnie sprzątaczki, przez fryzurę klubowego kucharza, po Ipodową biblioteczkę muzyczną swoich graczy. Dopiero jak poukładał spraw po swojemu – zabierał się za konkretne wygrywanie.        

W swoim drugim romansie z Chelsea Mou imponuje od początku. Może dlatego, że nie wchodził do całkiem nieznanej sobie drużyny. Z właścicielem już mieli okazję się poznać (z dobrej i złej strony), ze starą gwardią nie tylko się zna, ale i lubi (Cech, Terry, Lampard). Mimo, że ciągle się asekuruje, że – jak zapewnia – zespół jest cały czas w trakcie budowy i pojmowania jego wizji to aż strach pomyśleć, co będzie, jak już się zbuduje i wizję pojmie.    

czwartek, 16 stycznia 2014

Liga mistrzów angielskich


Przyznawałem się już, jak strasznie lubię czekać na mecz, nieustannie zerkam na wszelkie możliwe terminarze, kalendarze, zapowiedzi, i na bieżąco aktualizuję tabelę - po grach jeszcze nawet nierozpoczętych. Szperam i gmeram, by oceniać szansę, ale i wiedzieć, kiedy w zwarcia wchodzić będzie waga superciężka. Spojrzałem w przyszłość Anglików. Osłupiałem. 

Bo tak:

19.01: Chelsea - Manchester United. 29.01: Tottenham - Manchester City 03.02: Manchester City - Chelsea. 08.02: Liverpool - Arsenal. 12.02: Arsenal - Manchester United. 22.02: Chelsea - Everton. 01.03: Manchester United - Manchester City. 08.03: Chelsea - Tottenham. 15.03: Manchester United - Liverpool. 22.03: Chelsea - Arsenal. 29.03: Arsenal - Manchester City. 05.04: Everton - Arsenal. 12.04: Liverpool - Manchester City…

Uff..

Tydzień w tydzień, kolejka w kolejkę klinczuje się tam waga najcięższa, lub prawie najcięższa. Anglicy każą myśleć o swojej lidze jako najlepszej na świecie także przez to, że zmuszają nas do patrzenia, co weekend, na ichniejszy szlagier godny pucharowych faz Ligi Mistrzów? Niemal nie zdarza się, by czołówka grała ze sobą w jednej kolejce więcej niż raz, tak, jakby komputer losujący wyspiarski terminarz miał świadomość, że szlagierów musi wystarczyć na cały sezon i trzeba je rozkładać równomiernie. Nie można pozwolić sobie na luksus dwóch w jedne wolne od pracy. Święta mają być co tydzień.

Premiere League lśnić ma najjaśniej w każdy weekend, zapomnijcie Włosi, Niemcy, czy Francuzi o swoich własnych szczytowaniach, zapomnijcie (jeśli w ogóle pamiętacie) Azjaci o waszych największych przebojach, zapomnijmy my o meczach naszych lokalnych kolosów. Wszystko, i wszystkich, i tak przebiją Wyspiarze – serwując swój hit na hitami, przy którym reszta więdnie ledwie do wprawki, rozgrzewkowego kopnięcia przed meczem właściwym.

Zresztą nie tylko inne ligi zionąć muszą nienawistną zazdrością do odwracających od siebie uwagę Angoli. Ile razy musieliście tłumaczyć, że owszem, spacer będzie (obiad z rodziną, kino, wspólna joga i inne głupoty), ale nie akurat wtedy, kiedy idzie Bardzo Ważny Mecz! I ile razy słyszeliście w odpowiedzi absurdalnie histeryczne: Ty masz przecież co tydzień Bardzo Ważny Mecz!

Czas przejrzeć na oczy – ignoranci mają racje. Już Anglicy o to zadbali..   

wtorek, 14 stycznia 2014

Pocztówka z Anglii


Najwyższy też musi być kibicem, w dodatku kibicem piłki brytyjskiej. W przeciwnym razie nie poukładałby spraw tak, że liga angielska wciska się nam na wigilijne stoły, narzuca świątecznej ramówce i każe na dokładkę szybko ocknąć się po sylwestrowych tańcach, by jeszcze z bólem głowy śledzić jak w Nowy Rok wchodzą angielscy futboliści. I jeszcze czas ten ma być, według wielu, decydujący w całych rozgrywkach; kto pokopie w świąteczno-noworocznym okresie z sensem, ten będzie się liczył w ostatecznym rozrachunku, kto nie, ten niewiele już potem zdziała.

W tym sezonie szczególnie to późno grudniowe kopanie istotne, bo od samego startu rozgrywek więcej jest niewiadomych niż konkretów. Z czołowej szóstki zeszłego sezonu cztery ekipy zmieniły trenerów jeszcze w wakacje (ManU, City, Chelsea – całe podium!, Everton), a Tottenham już w trakcie. I początek grania był taki, jakiego królowa nie widziała już dawno. Ścisk w czubie zrobił się niebywały, tradycyjne potęgi wymieszały się z pretendentami, wybitnie radzili sobie też średniacy typu Southampton. Koniec roku starego i początek nowego miał wyłonić z tego galimatiasu jakiś ład, nadać bezkształtowi porządek, tabela już nieśmiało sugeruje, kto o co będzie grał, ja mniej nieśmiało spróbuję nazwać rzeczy po imieniu - bez bezliku szczegółów, programowo pobieżnie i przez pryzmat wyników kluczowej, dla wielu, części sezonu.  

Rozciągam analizę od kolejki tuż przedświątecznej aż po kolejkę dopiero co zakończoną. A co, będzie wymowniej.

1) Mogli walczyć o europejskie puchary, postanowili zostać średniakami: Newcastle i Southampton.

Southampton. Sezon drużyna Artura Boruca zaczęła fantastycznie, długo utrzymywała się w czołówce. Znakomitą robotę wykonuje argentyński trener Mauricio Pochettino, ale wyniki raczej były ponad stan. Uświadomił to Świętym targany chaosem Tottenham, który przed wigilią nie okazał się zbyt miłym gościem i wygrał 3:2, w dodatku tuż po zwolnieniu Andre Villasa-Boasa. Jeszcze bardziej marzenia o pucharach wybili z głów kolegów Boruca (on sam nie grał) Everton (1:2) i Chelsea (0:3). Southampton umościł się na 9. miejscu. Wyżej nie ma za bardzo czym podskoczyć.

Newcastle. Miało fantastyczny listopad, wygrało wszystkie mecze, i to nie z byle kim: na rozkładzie Chelsea (2:0), Tottenham (1:0), Norwich (2:1), West Brom (2:1), a w grudniu jeszcze dorzuciło wygraną na Old Trafford (1:0). Święta też fenomenalne – przed wigilią Sroki ogrywają Crystal Palace (3:0), a tuż po Stoke (5:1). Gracze Alana Pardew znaleźli się łechcąco blisko czołówki, ale to właśnie czołówka w najważniejszym momencie wybiła im z głowy marzenia o czymś więcej niż środek tabeli. Przyjechał Arsenal, tuż przed Sylwestrem, i wygrał (1:0), przyjechał przed chwilą ManCity i wygrał (2:0), po drodze jeszcze przegrana z West Bromem (0:1). Na osłodę słowa pochwały za dzielną walkę, ale za wrażenia artystyczne punktów nie dają. 8. miejsce, silny zespół środka tabeli, nic ponad to.

2) Powalczą o czwórkę, znaczy – o czwarte miejsce, czyli Ligę Mistrzów, nie bardzo jednak na to zasługując: ManU, Tottenham, Everton.

Manchester United – ciężko przywyknąć do widoku nałogowych wygrywaczy leżących na 7.miejscu. Najniżej z analizowanej stawki. Alex Ferguson zbyt wielkie piętno odcisnął na tym zespole, żeby jego abdykacja przebiegła bezboleśnie. Środek tabeli mistrzów Anglii jest jednak symboliczny – oczekiwaliśmy małej apokalipsy po odejściu Szkota i ją mamy. Ta firma jest jednak zbyt wielka, by pozwolić sobie na brak Champions League. I przekonany jestem, że będą o nią walczyć do ostatniej kropli krwi. Grali gracze United w analizowanym okresie jak przyzwyczaili już dawno, ciułali punkty ze słabszymi jak za najlepszych czasów sir Alexa: wygrywali z West Hamem (3:1), Hull (3:2), Norwich (1:0), Swansea (2:1). Ale przegrali w Nowy Rok u siebie z byle jakim Tottenhamem (0:1). Doszły jeszcze dwie porażki w pucharach i w 2014 rok weszli z trzema przegranymi z rzędu. Koniec świata. Tracą jednak do czwartego Liverpoolu tylko pięć punktów i ciężko wyobrazić sobie, by nie walczyli o czwórkę do końca. Kluczowe może być zdrowie Van Persiego. Ze zdrowym Holendrem szansę United znacznie rosną, ale o mistrzostwie nie ma co marzyć.

Tottenham – były wielkie wzmocnienia po sprzedaży Bale’a, zakupy niemal hurtowe (zakupy graczy wcale nie byle jakich), był młody, ambitny trener, który miał wszystko poukładać. Sezon rozpoczęty całkiem nieźle, ale potem wiadome porażki w rozmiarach, o których aż wstyd pisać, marny styl, zespół w rozsypce, zwolnienie Villas-Boasa. Stery objął Tim Sherwood, swój – znaczy, tottenhamowy – chłop, obiecał efektowniejszą grę, wyników już tak chętnie nie obiecywał. A te, niespodziewanie, okazały się fantastyczne, w analizowanym okresie Spurs wygrali – oprócz remisu z West Bromem (1:1) – wszystkie ligowe mecze: Southampton (3:2), Stoke (3:0), ManU (2:1), Crystal Palace (2:0). Wywindowali się londyńczycy na 6.pozycję, tracą tylko dwa oczka do czwartego Liverpoolu, ale tu pojawia się paradoks – nawet wielu kibiców Tottenhamu uważa te wyniki za przypadek i wybitnie sprzyjającą fortunę. Zarzuca się Sherwoodowi taktyczne dyletanctwo, naiwnie ofensywną grę dwoma napastnikami (co by przypodobać się kibicom i prezesowi), kopanie bez żadnego planu, na aferę. I ciężko im nie przyznać racji – w ostatni weekend słabe Crystal Palace robiło, co chciało na White Hart Lane, miało, fatalnie przestrzelonego, karnego i ogólnie można było odnieść wrażenie, że gdyby ktoś silniejszy pojawił się w ten dzień w północnym Londynie, to passa Sherwooda by się skończyła. A grać przyjdzie niedługo z samą czołówką i sami fani Spurs widzą te mecze w czarnych barwach. Zapowiedzią, co może czekać Tottenham, miał być pucharowy mecz z Arsenalem przegrany gładziutko na Emirates. Ale, póki piłka w grze, Sherwoodowi sprzyja szczęście, walczą więc Koguty o czwórkę, zobaczymy tylko jak długo.

Everton – odejścia Davida Moysa nie widać, wręcz, należałoby powiedzieć, przeciwnie: nowy trener Roberto Martinez nadał drużynie swój szlif, ta gra ofensywnie, ale jest znakomicie zorganizowana (czego nie ma Tottenham). Potrafi podjąć walkę z najlepszymi (np. remis na Emirates po świetnej grze, wygrana z Chelsea), ale problem jest rozdawanie punktów teoretycznie słabszym. W naszym okresie: porażka u siebie z Sunderlandem (0:1) i remis ze Stoke (1:1) przeplotły trzy zwycięstwa (Swansea, Southampton, Norwich). Kapitalnie patrzy się na liverpólczyków, urzekają ich ofensywne wygibasy, ale wydają się zbyt rozchwiani, zbyt często gubią punkty tam, gdzie nie powinni. Przegrali najmniej meczów w lidze, zaledwie dwa, ale zremisowali aż osiem. Tracą tylko dwa oczka do rywala zza miedzy (i czwartego miejsca). Walka o czwartą lokatę, okraszona jeszcze smaczkiem rywalizacji derbowej, zapowiada się fantastycznie. Niech ta chwila trwa, niech Everton trwa!

3) Zespół pomiędzy – najlepszymi, a resztą: Liverpool.

The Reds jako jedyni podjęli walkę na Etihad. Machester City rozjeżdżał u siebie kogo chciał, Arsenal przyjął tam sześć bramek, Tottenham też sześć, United w meczu derbowym cztery. Nikt większym szans nie miał. Nikt prócz Liverpoolu. Walczyli gracze Rodgersa z pasją, toczyli wyrównany bój, nie godzili się na porażkę. Skrzywdziły ich błędy sędziego, nie dostali karnego, odgwizdywano im kluczowe spalone, których nie było. Nie byli słabsi. Podobnie w meczu z Chelsea, też mogli psioczyć na arbitrów, też należał im się karny. Tu i tu pierwsi obejmowali prowadzenie, ale przegrywali, nieznacznie, pozostawiając świetne wrażenie. Te dwa przegrane po sobie mecze z czołówką to mecze symbole, mają rywali The Reds na wyciągnięcie ręki, ale czegoś brakuje, niewiele, odrobiny, ale jednak. Choćby decyzji sędziego, to też symboliczne, arbitrzy podświadomie podejmują korzystne decyzje dla elity, trudniej im zagwizdać przeciw najlepszym, to naturalny odruch. I dlatego dla Liverpoolu nie zagwizdali, ciupkę mu jeszcze, nawet w podświadomości arbitrów, do najlepszych brakuje. Przegrał z Chelsea i City minimalnie (wcześniej też z Arsenalem), wygrywał z pozostałymi (Cardiff 3:1, Hull 2:0, Stoke 5:3). Absolutnie zasługuje na pierwszą czwórkę, ale do walki o mistrzostwa chyba jednak odrobinę brakuje, taką odrobiną, o jaką wystaje nad grupę pościgową. Wymowne: wchodzili gracze Rodgersa w Boxing Day jako lider, wychodzili na czwartym miejscu. Od razu zaznaczam – bardzo chcę się mylić. Zwłaszcza, że całą pierwszą trójkę Liverpool ma na wiosnę u siebie.

4) Powalczą o tytuł – Chelsea, Manchester City, Arsenal

Chelsea – robi Mourinho to, do czego przyzwyczaił, i co potrafi wyśmienicie – idzie na mistrza. Kadrę ma znakomitą, przeobfitą, mieszankę starych, zaprawionych w bojach, w dodatku znajomych, zakapiorów, ma też młodych gniewnych. Doskonale na każdej pozycji, może poza szpicą, ale i z tym sobie Portugalczyk poradzi. Potrafią zagrać The Blues wszystko, ciułają punkty ze średniakami grając niby słabo, ale ja powiem raczej: wyrachowanie. Jak przegrywali z Liverpoolem niemal od pierwszego gwizdka, to zagrali najlepszą połówkę w sezonie. I ostatecznie wygrali 2:1. Na Emirates pojechali nie przegrać. I nie przegrali (0:0). Reszta? Swansea 2:1. Southampton 3:0. Hull 2:0. Niby Mourinho wskazuje faworyta – City. Niby się asekuruje – młoda kadra. Niby ubezpiecza – dopiero co przyszedł. Ale idzie po mistrzostwo jak po swoje.

Manchester City też nowy trener, Manuel Pellegrini. Też fachura. Dodał drużynie swój, chciałoby się powiedzieć: hiszpański, szlif – wziął Navasa, wziął Negredo, ożywił Nasriego. Potencjał ofensywny nieskończony, wirują jego technicy do obłędu, wytańcowują goleady na zawołanie. Analizowany okres? Same zwycięstwa: Fulham 4:2, Liverpool 2:1, Crystal Palace 1:0 Swansea 3:2, Newcastle 2:0. Był na początku sezonu problem z meczami wyjazdowymi, zdaje się, że już rozwiązany. City wydaje się mocniejsze z każdym tygodniem. Paradoksalnie wylosowanie Barcelony w lidze mistrzów to świetna sprawa. Jak odpadną, skupią się tylko na lidze, jak Katalończyków przejdą – dostana wiatru w żagle o sile huraganu.

Arsenal – lider. Minimalny, różnice są tak znikome między pierwszą trójką, że nie warto o nich wspominać. I największa zagadka, czy Arsenal jest naprawdę? Znamy tą opowieść, drużyna Wengera dokazuje, ale jak przychodzi co do czego, jak przychodzi godzina próby, to Kanonierzy zawodzą. Od lat zmieniał się tylko moment, raz liczyli się krócej, raz dłużej, zawsze wiadomo było, że nie można traktować ich poważnie. Przegrywali z mocarzami, gubili punkty ze słabiakami. W tym sezonie jest inaczej: z większości prób wychodzą zwycięsko. Nauczyli się grać z silnymi, z Chelsea zremisowali, wcześniej wygrali z Liverpoolem. Ale najbardziej wymowne jest uporczywe punktowanie słabszych, zwłaszcza, kiedy nie idzie, nasze kolejki pokazują to dobitnie: derbowa wygrana z West Hamem (3:1) – mimo przegrywania, mimo, że miał West Ham swoje szanse na więcej, Arsenal wytrzymał i rywala wypunktował, Newcastle (1:0) – mimo, że Sroki zawzięcie dążyły do remisu, Arsenal wytrzymał napór i wygrał, Cardiff u siebie (2:0) – mimo, że wybitnie nie szło, wyszarpali wygraną w samej końcówce, wyszarpali w dodatku pazurami Bendtnera, i przed momentem Aston Villa (2:1) – też mogło być różnie w końcówce, Kanonierzy dali jednak radę wywieść zwycięstwo. Niedawny jeszcze Arsenal by pękł, pogubił punkty, trzeba byłoby znów przywołać słowa Evry, że Kanonierzy to dojrzałe, ale wciąż dzieciaki, które mentalnie nie dorastają do wyzwań. Ten Arsenal dorósł i, jak dla mnie, jest, jak to mówią jankesi, for real. Ale udowadnianie tej tezy wymaga osobnej notki, ta już i tak rozakapitowała się zbyt obficie ;)

Sezonie trwaj! - chciałoby się podsumowująco wykrzyczeć - niech to się nigdy nie kończy!
       

                 

czwartek, 9 stycznia 2014

Dennis Rodman - społecznik bez granic


Trzeba zacząć od tego, że zawsze poświęcał się dla innych. Już podczas kariery sportowej wolał harować dla drużyny i być mistrzem tak zwanej czarnej roboty, niż błyszczeć jako strzelecka gwiazda. Wybitność osiągnął w roli obrońcy (wielokrotny najlepszy obrońca ligi) i specjalisty od zbiórek (wielokrotny najlepszy zbierający ligi). Bez jego poświęcenia Detroit Pistons nie byliby dwukrotnymi mistrzami NBA u progu lat 90.

A legendarny David Robinson nie zostałby w San Antonio najlepszym strzelcem, gdyby Rodman tak skutecznie nie zbierał po niecelnych rzutach „Admirała”, dając mu wcale nie rzadko okazje do ponawiania prób. Doceniły to statystyki – jeden był najlepszym punktującym ligi, drugi najlepszym zbierającym. Tak, najszybciej szlachetność Dennisa dostrzegły liczby. To był pierwszy taki przypadek w historii – dwóch liderów z tej samej drużyny. Wymowne.

Jeszcze wymowniej było w Chicago Bulls, gdzie Rodman postanowił pomóc Michaelowi Jordanowi, powracającemu z emerytury, w drodze na ponowny szczyt. Jordan rzucał, Dennis zbierał, i znów – jeden został królem strzelców, drugi królem zbiórek. Drugi taki przypadek w historii, że obaj z tej samej drużyny. Powtórzyli to jeszcze dwukrotnie, zdobyli przy okazji trzy mistrzostwa z rzędu.

Jeśli więc będziecie słyszeć o wielkości ówczesnych Chicago Bulls, i wielkości Michaela Jordana, pamiętajcie: mniszą i pełną poświęcenia robotę robił też Dennis Rodman.  

Dla innych był i prywatnie. Każdy czytelnik jego autobiografii może się dowiedzieć, że gdyby tylko zechciał bliżej poznać się z rodmanową żoną (o ile akurat taka była), tak wiecie, naprawdę blisko, to Rodman nie ma nic przeciwko i jeszcze chętnie piątkę przybije. Ale pamiętajcie, działa to w obie strony, nasz król zbiórek chętnie lubi poznawać bliżej, wiecie, tak naprawdę blisko, również cudze żony. Co i niejednokrotnie czynił.

Zaryzykuję tezę, w którą, jak i w ogóle we wrodzoną dobroć ludzi, święcie wierzę: otóż nawet co chwila zmieniane podczas zawodniczej kariery fryzury (kiedyś stwierdził nasz Dennis, że będzie ubarwiał głowę innym kolorem włosów co mecz) to nie fanaberia gwiazdeczki, a ukłon w stronę fryzjerów – niech sobie i  nożycoręcy też trochę zarobią.

Jeśli jednak świat na szlachetności Rodmana w porę się nie poznał, to teraz może to jeszcze nadrobić. Powziął bowiem Dennis decyzję, że swoje służalcze talenty wykorzysta na szczeblu polityki międzynarodowej i jął nasz bohater zbliżać do siebie narody, bardzo bardzo odległe od siebie narody – północnoamerykański i północnokoreański.

Wykorzystał przy tym wiedzę, że umiłowany przywódca Korei Północnej, Kim Dong Un, jest fanem koszykówki, a szczególnie legendarnych Bulls, których Rodman był przecież częścią. I zaczął uprawiać, jak sam twierdzi, "koszykarską dyplomację". Cel – złagodzenie napięcia między USA i Koreą Północną.

Przede wszystkim oświeca nas, niechętnych koreańskiemu dyktatorowi, ludzi Zachodu; zapewnia, że Kim, jak go pieszczotliwie sam gwiazdor nazywa, "jest wielkim przywódcą, tak jak jego dziadek i ojciec. Nie chce z nikim wojny. Jest bardzo szczery. Obywatele go kochają". Rodman z pewnością wie, co mówi, u umiłowanego przywódcy był już kilkakrotnie, poznał go nie tylko od strony wodza, ale i prywatnie, jako "wspaniałego faceta, dobrego ojca, który ma piękną rodzinę". I w ogóle nazywa swoim przyjacielem.

Chce nas też szlachetny Dennis uświadomić, że powtarzane ciągle słowa, jakoby Korea Północna była największym kacetem świata (w obozach pracy ok. 200 tyś. ludzi), jej obywatele stale głodowali i żyli w ciągłym strachu, to bzdura. "On (znaczy umiłowany przywódca) lubi, kiedy ludzie wokół niego są szczęśliwi" – twierdzi Rodman.

Aby przekonać nas jeszcze bardziej – nasz umiłowany szlachetnik, członek Galerii Sław NBA, pięciokrotny mistrz ligi – postanowił zebrać kilku kumpli i zagrać w Pjongjangu pokazowy mecz. Żeby po powrocie mogli i oni wszystkim objawić: "Hej, tam nie jest tak źle jak myślicie".

Oczywiście przysłuży się to też miejscowym, nie tylko Kim Dzong Unowi, który zobaczy koszykówkę w najlepszym, choć emerytowanym już niestety, wydaniu, ale i Kim Dzong Una ludowi, który nawet jeśli doniesienia o jego chronicznym niedożywieniu i wszechobecnym strachu są prawdą, to chociaż z bliska zobaczy amerykańskie sportowo-kulturowe show. Nikt nie będzie mógł więcej powiedzieć, że kraj jest zamknięty na cztery spusty.

Rodman swojej doniosłej, dziejowej misji jest świadomy: Teraz ludzie biorą mnie na poważnie. Widzą we mnie światowego ambasadora"

I stanąć należy będzie w obronie Dennisa, w którego szlachetności ludzie małej, w innych ludzi, wiary widzą jedynie cyniczny skok na kasę. I przywołują, że jest jednym z tych koszykarzy, którzy w pięć lat, według statystyk, po skończeniu kariery stają się bankrutami, a staje się nimi – znów według statystyk – ponad połowa emerytowanych koszykarzy. I którzy muszą robić z siebie pośmiewisko, by zarobić gdzie się da, na alimenty, na debet na koncie, na hazardowe długi. 

Jeśli nawet tak jest w przypadku Dennisa i jego kolegów, to z pewnością od umiłowanego przywódcy nie wzięli za grę złamanego grosza. Pokazowy mecz zagrali przecież w jego urodziny. Faktur za prezenty na imprezę się raczej nie przynosi.

Ps. Jest nawet dowód, że nie tylko granie było, ale i nieśmiałe śpiewanie "sto lat".


     

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Juventus ponad wszystko


Łudziłem się – jak pewnie każdy kibic marzący o tym, by rywalizacja we Włoszech trwała jak najdłużej – że Roma jest w stanie rzucić wyzwanie Juventusowi. Myliłem się, Stara Dama dobitnie pokazała, że władzą w kraju nie zamierza się dzielić. I już na początku stycznia może o sobie myśleć jako o mistrzu. Tylko kataklizm może jej zabrać scudetto – ma 8 punktów przewagi nad Romą – na który raczej nie pozwoli jej trener, architekt sukcesów, Antonio Conte.

Właśnie w nim trzeba upatrywać źródła triumfów turyńczyków. Od kiedy przybył - tylko wygrywa. Pisałem już o tym, że przejął zespół rozbity na każdej płaszczyźnie, ale natychmiast przeobraził w zwartą, lubującą się w nałogowych wygrywaniu, grupę. Żadnych tam gierek wstępnych, żadnego nieśmiałego rozglądania się dookoła. Sięgnął po mistrzostwo natychmiast, w debiutanckim sezonie (bijąc przy tym rekord za rekordem), obronił tytuł po roku, teraz pędzi po trzeci z rzędu. Nie do ugryzienia z żadnej strony – ani przez budujący regularnie swoją siłę Napoli, systematycznie podnoszącą jakość sportową od lat, ani przez Romą, która wystrzeliła z formą znienacka.

Juventus lubuje się w brutalnym uświadamianiu rywalom gdzie ich miejsce. Mające jeszcze złudzenia o równej rywalizacji Napoli przegrało w Turynie 0:3, teraz w takich samych rozmiarach wychłostana została Roma. Roma, która do tej kolejki nie przegrała, straciła tylko siedem bramek. Jak po raz pierwszy przegrała, to dała sobie strzelić niemal połowę tego, co przez poprzednich siedemnaście kolejek. Perwersja.

Nawet przebieg gry był podobny do całego sezonu. Przez pierwszy kwadrans dominowali rzymianie, schowany Juventus niemal się nie wychylał, można było odnieść wrażenie, że został stłamszony. Nic bardziej mylnego, piłkarze Conte realizowali z żelazną konsekwencją taktykę swojego trenera. Jak tylko kibice Romy, po inauguracyjnym kwadransie, mogli pomyśleć, że ich zespół jest lepszy, natychmiast Roma bramkę straciła. Od tego momentu dominacja Juventusu tylko rosła, symbolem upokorzenia rzymian były czerwone kartki dla De Rossiego i Castana, i bramka z karnego Vucinica, byłego Romy piłkarza.

Piłkarze Garcii wygrali pierwsze dziesięć meczów w sezonie, stracili w nich ledwie jedną bramkę, trąbił o tym cały piłkarski świat. Bilans Juventusu w ostatnich dziesięciu meczach? Dziesięć zwycięstw, w bramkach 26-1... 

Turyńczycy wyznaczają standardy. Zwycięstwo kibice mogli oglądać na lśniącym, nowoczesnym, kipiącym od prawdziwej piłkarskiej atmosfery, stadionie, którego Juventus – jako jedyny z włoskiej czołówki – jest właścicielem. Klub, ewenement we Włoszech, zarabia na nim nie tylko finansowo, ale także sportowo. Tuż przed jego otwarciem zarządcy Starej Damy mówili, że gra na nowym stadionie da drużynie dodatkowych 10 punktów w sezonie. Jeśli się mylili, to tylko dlatego, że zbyt powściągliwie robili obliczenia.

Umiejętnie też mistrzowie Italii działają na rynku transferowym, tak dla biednych przecież Włochów trudnym. Ulepił Conte żelazną, godną pozazdroszczenia przez najsilniejsze kluby w Europie, drugą linię - z niechcianego w Milanie i wziętego za darmo Pirlo, z wyciągniętego Alexowi Fergusonowi bez kosztów Pogby (megagwiazda jutra), pozyskanego – jak się dziś okazuje – za okazyjne 12 milionów euro z Leverkusen Vidala. Za dwóch ostatnich będzie trzeba, jeśli ktoś zechce, wyłożyć nie mniej niż 40 - 50 milionów. Za każdego, rzecz jasna, z osobna.

Przed sezonem wzmocnił jeszcze Conte linię ataku Tevezem i Llorente. Też kapitalnie, bo na rynku transferowym Włosi mogą jedynie pomarzyć o gwiazdach formatu Aguero, czy Van Persiego, pozostaje im więc pozyskiwać często ryzykownie, ale umiejętnie i z głową. Jak w przypadku Teveza, gracza wyjątkowego, który sprawdził się wspaniale w Anglii, acz krnąbrnego, którego inni trzymać w szatni się bali. Za piłkarza tego formatu przyszło zapłacić ledwie 9 milionów euro, przy 20 milionach zapłaconych przez Milan za znacznie większego rozrabiakę, Mario Balottellego, cena wręcz rewelacyjna. Tevez spłaca się znakomicie, nikt nie psioczy, że odziedziczył po Del Piero legendarną dziesiątkę na plecach. Llorente, wzięty z Bilbao, a jakże!, za darmo, też coraz lepiej funkcjonuje.

Z transferami, jak ze stadionem, też Juventus pokazuje całej lidze włoskiej drogę. Nie stać Włochów na równą rywalizację z najlepszymi, muszą więc brać graczy przez najlepszych z jakiś względów odrzuconych, jak Tevez, lub co do których nie do końca byli przekonani, jak Llorente, albo tych, na których w porę się nie poznali, jak Pogba. I którzy wydatnie podnoszą jakość zespołu.

Jedyną skazą na wizerunku turyńczyków jest ich porażka w Lidze Mistrzów. Nie wyszli z niezbyt silnie obsadzonej grupy, wyeliminowani w ostatnim meczu przez Galatasaray. Nie mam wątpliwości jednak, że wrócą do niej za rok mocniejsi. Borussia Dortmund, też odbudowująca się po chudych latach, zanim zagrała w zeszłorocznym finale, również wolno się aklimatyzowała wśród elity. Juventusowi na razie wystarczyć musi Liga Europejska, tam może wiosną odbić sobie jesienne niepowodzenia. Sytuację ma wygodną, w lidze zdaje się, że już sprawę rozstrzygnęła, motywacji też nie powinno zabraknąć – finał rozgrywek odbędzie się w Turynie. 

czwartek, 2 stycznia 2014

Styczeń - miesiąc bez (piłkarskich) właściwości? Cz.2



11.01: Atletico - Barcelona

Tydzień po klasyku ligi włoskiej (Juventus – Roma) na stadionie Vicente Calderon zmierzą się liderzy ligi hiszpańskiej – Atletico zagra z Barceloną.

Piłkarze Diego Simeone realizują marzenie kibica wyczarowującego z ginowej butelki życzenie o drużynie, która rozbije duopol hiszpańskich gigantów. Gigantów, którzy dominują w lidze już od tak dawna, że nie bardzo wierzymy, iż faktycznie 10 lat temu tytuł mógł zdobyć ktoś spoza pary Barcelona – Real (najlepsza była wówczas Valencia).

Powtórzmy lapidarnie to, co oczywiste: giganci hiszpańskiej piłki zdobyli olbrzymią przewagę nad konkurencją dzięki dominacji ekonomicznej. Globalne korporacje, jakimi uczyniła ich komercyjna nowoczesność, wypracowują ogromne przychody dzięki temu, że w każdym zakątku globu, od Seulu po Kinszasę można kupić produkty firmowane ich nazwą, największe globalne marki płacą krocie za możliwość ogrzania się w bliskości świętych barw, mają największe stadiony generujące największe przychody, co roku wyciągają pokaźne sumy z Ligi Mistrzów i żeby niesprawiedliwość była pełna, to jeszcze prawa do transmisji z ligi hiszpańskiej sprzedają same, tak, by jak największe zyski przeznaczyć dla siebie, a reszcie rzucić nędzne ochłapy. Reszcie, która w dotkniętej kryzysem Hiszpania ledwo wiąże koniec z końcem, jest po czubki głów zadłużona, żeby przetrwać musi sprzedawać swoich najlepszych piłkarzy (często właśnie gigantom), co sportowo jeszcze je osłabia. Kraina Cervantesa nie doczekała się też żadnego dobrodzieja w turbanie, który z dnia na dzień przemieniłby łachmaniarza w księcia, co to rzuci wyzwanie hegemonom. O równej rywalizacji można było jedynie pomarzyć, kształt ligi ustala mamona, zanim jeszcze zabrzmi pierwszy gwizdek sezonu.

Ligi dwóch rzeczywistości, w której osobno o pierwsze miejsce rywalizowały dwa zespoły i o pierwsze miejsce za nimi cała reszta przystawek. Gdzie większość meczów liderów przebiega według tego samego nudnego scenariusza, gdzie ciekawiej robi się tylko dwa razy do roku – przy okazji Gran Derbi.

Aż – na koniec 2011 roku – objął Atletico Diego Simeone, były Atletico piłkarz.

Zespół z Vicente Calderon zaczął nadgryzać święty porządek pomału, lecz systematycznie. Najpierw drużyna Simeone zdobyła Ligę Europy, po pół roku pracy Argentyńczyka, tego samego lata pobiła w Superpucharze Europy samą Chelsea, dając tym samym sygnał, że może wybić się na czoło drugiego planu hiszpańskiej piłki i jest w stanie ruszyć w pościg za Barceloną i Realem. I tak też się stało, w poprzednim sezonie uplasowała się za nimi, wyraźnie nad resztą hiszpańskiego tła, ale też sporo za liderami. Wszystkie cztery ligowe mecze z najlepszymi przegrała, ale na koniec sezonu odniosła historyczny sukces – zdobyła Puchar Króla pokonując w finale, po dogrywce, Real, w dodatku na jego stadionie, kończąc okres 14 lat bez zwycięstwa nad rywalem zza miedzy.

Atletico lepszego sygnału, że należy traktować drużynę poważnie, nie mogło dać. Wygrało w meczu kończącym pracę w Madrycie wielkiego Mourinho, sprawiając, że wielki trener nie wygrał w zeszłym roku żadnego trofeum – co nieczęsto mu się zdarzało – i odszedł z Madrytu pokonany. W tym sezonie, jakby dla potwierdzenia, też wygrali gracze Simeone na Santiago Bernabeu, już ligowo, i usadowili się w samym czubie La Liga, rozdzielając zastany duopol i jako jedyni idą łeb w łeb przez całą jesień z Barceloną. I jak w każdej bajce o kopciuszku tak i tu nie bardzo dowierzamy, że mogą wytrzymać do końca, ale już sukcesem jest, że nie pytamy "kiedy padną?", ale "czy padną?"

A paść wcale nie muszą. Simeone jest trenerem o mentalności zwycięzcy, przyzwyczaił się do wygrywania już jako zawodnik. Ze swoim Atletico wygrał ligę i okrasił to jeszcze Pucharem Króla (1996 rok). Z Lazio na przełomie wieków wziął potrójną koronę.

Swojemu zespołowi nadał własną osobowość. Atletico zachwyca nie tyle zwycięstwami, co ich sposobem. Gracze Simeone rzucają się rywalom do gardeł jak wściekłe psy, najchętniej rozszarpują zaraz po pierwszym gwizdku, nie godzą się z wynikiem innym niż własne zwycięstwo, żelaźnie bronią i zajadle atakują, kontrolowana, twórcza agresja to ich znak rozpoznawczy. Na 17 rozegranych kolejek wygrali 15, tyle samo, co Barcelona, stracili najmniej bramek. A gdyby nie ostatni kwadrans w Sankt Petersburgu – wygraliby wszystkie mecze w Lidze Mistrzów, jako jedyni w elicie. Są bezkompromisowi na każdym froncie.

Argentyński trener studzi zapały mówiąc, że nią są na tym samym poziomie, co wielcy hiszpańscy rywale, że na tytuł nie ma za bardzo co liczyć, ale trudno nie odnieść wrażenia, że to słowa tylko pod publiczkę. Simeone był człowiekiem środka pola, wyspecjalizowany w morderczej walce z największymi boiskowymi zakapiorami, człowiekiem do zadań specjalnych, który krwią, potem i łzami dążył po trupach do celu. Grając jako defensywny pomocnik (a był jednym z najlepszych na tej pozycji) potrzeba umiejętności piłkarskich, ale jeszcze bardziej cech wolicjonalnych. Tam nie ma miejsca na dylematy, wątpliwości, słabostki. Zawahasz się, to zginiesz. Jego piłkarska pozycja jest kluczowa w rozumieniu zespołu, który prowadzi, bo chce go widzieć takim, jakim był sam na boisku – jako drużynę, która nie zastanawia się, czy rzucać wyzwanie rywalom, nie boi się rywalizacji, wierzy we własne sukcesy, szaleńczo do nich dąży.

A Barca? Zdaje się, że ciągle szuka samej siebie po odejściu Guardioli. Obroniła tytuł przed rokiem, ale upokorzył ją w Lidze Mistrzów Bayern. Po roku odszedł, zmuszony chorobą, trener Vilanova, pracę dopiero co rozpoczął nowy trener, w europejskiej piłce debiutant, i próbuje nadać drużynie własny szlif. Mam wrażenie, że czasami ten zespół oceniany jest niesprawiedliwie, przez pryzmat ekipy Guardioli, która – jako drużyna zjawiskowa – fruwała ponad ziemią, zazwyczaj poza zasięgiem rywali. Kiedy jeden jedyny raz w tym sezonie przegrała w lidze, na gorącym stadionie świetnego Athletic Bilbao, rozpoczęły się lamenty i krzyki: „Kryzys!”. Co chwila słychać płacze o słabą obronę, nieruchliwy atak. A ta słaba obrona straciła tylko jedną bramkę więcej niż wspaniale broniące Atletico, a nieruchliwy niby atak strzelił najwięcej goli w lidze, tyle samo, co zjawiskowy w ofensywie Real. Nagromadzenie talentów skazują Barcelonę na grę o najwyższe stawki i w tym sezonie drużyna Taty Martino robi to znakomicie. To wciąż wspaniały zespół, absolutna elita, ale już nie, jak za Guardioli, drużyna nie do ugryzienia. I z tym niektórym tak ciężko się pogodzić.  

Mecz z Katalończykami Atletico zagra u siebie, przy wrzącej publice, tym meczem zamknie rundę i jeśli drużyna Simeone wygra – będzie w połowie sezonu pierwsza, trudno wyobrazić sobie lepszy dla nich scenariusz niż wysforowanie się na czoło tabeli kosztem mistrza i lidera, tuż przed rundą rewanżową. Mecz sezonu? Na pewno najważniejszy mecz w Hiszpanii do tej pory. Być może ten najważniejszy w ogóle odbędzie się w ostatniej kolejce, kiedy na Camp Nou dojdzie do rewanżu, pytanie, czy będzie to mecz o tytuł? Możliwe, ale dla takiego scenariusza kluczowy może okazać się ten na Vicente Calderon, który już lada moment.