środa, 31 grudnia 2014

Barańczak i poezja koszykówki



Stanisław Barańczak

Pierwsza piątka

W oceanicznym ryku nabitej głowami hali
Boston Garden, w ekstazie od górnych galerii po parter,
wbiegają truchtem, luźni, zblazowani, cali
w niby-leniwej glorii, pięć piętrowych panter:
długoręki Kevin McHale, sześć stóp i dziesięć cali

ofensywnego geniuszu; chmurny i uparty
wielkolud Robert Parish; piegowaty Dennis
Johnson, mistrz błyskotliwych podań; jego partner
Danny Ainge, cwany gówniarz z wyglądu, bezcenny
artysta strzałów z dystansu; aż wreszcie wstępuje na parkiet

Larry Bird (z trybun: „LA-RREE!!!”), kluchowaty, senny
blondas, w którym nikt by się nie domyślił żywej,
jedynej, wszystko dotąd zaćmiewającej legendy.
Fale wrzawy wzbierają, aż burzliwe grzywy
walą się, nagła cisza święci ewidentny

fakt: w dziejach koszykówki nie było drużyny
tak zgranej, niezrównanej. Gwizdek, pierwszy wyskok
do piłki. Parish; Johnson; McHale czterema dużymi
krokami dopada kosza, dwa punkty, ryk: znów im wyszło.
„Socjotechnika: bez meczów, lig, tabel zbyt by się dłużyły

tygodnie”, mruczę zawistnie. (Bird rzuca się w kłębowisko
ciał, zwód, łuk strzału: znowu!). Nie: tylko trochę mniej niedoskonali
niż każdy, są doskonale kochani, nienawidzeni, są wyspą
wyrosłą nad obojętność. Na mgnienie. Tak, ale na mgnienie ocali
ich to, że wystają o głowę ponad tę resztę, to wszystko.


środa, 17 grudnia 2014

Legia, Ajaks i cała reszta

Tak naprawdę to wszystkich interesowało jedno - co to będzie za zespół, który przyjedzie na Łazienkowską, a którego nikt nie zobaczy. Mnie absurd sytuacji tak powykrzywiał mózg, że chciałem jak największych ogórów, coby szkoda była jak najmniejsza. Bo jak inaczej? Przyjedzie porządna firma, a takie u nas, nie oszukujmy się, goszczą rzadko, a już zwłaszcza na wiosnę, bo przecież wiosną to my sami gościmy rzadko gdziekolwiek. Więc renomowany zespół, mecz roku w Polsce, jeszcze może – nie bójmy się marzyć – byśmy ich jakoś przepchnęli i takie epokowe wydarzenie w absurdalnej scenerii pustego stadionu. Ot, futbolowe święto po polsku.

Jest Ajaks, kawał legendy, trochę teraz jednak przyblakłej. Ale to zawsze Ajaks. Młodziki wyszkolone w kapitalnym futbolowym uniwersytecie, z naszym Milikiem w dodatku, co dodaje jeszcze smaczku. Piękny dwumecz się szykuje, więc włodarze legijni całkiem słusznie wpadli na koncept, żeby kary tak poprzekładać, coby Ajaks tłumy mogły zobaczyć, a stadion pustką świecił w przyszłym sezonie na jakimś meczu preeliminacji z półamatorami dla przykładu z Walii. Sprytne, trzeba przyznać, i kibicować trzeba takiemu rozwiązaniu całym sercem, może się UEFA zlituje, może trybuny otworzy, może weźmie pod uwagę, że Legia to klub specjalnej troski, bo raz burdel ma w papierach i wyrzucać ich trzeba z pucharów przez głupotę działaczy, innym razem zamykać stadion przez tych, co im się wydarzenia pomyliły i myśleli, że z kamerą wśród zwierząt w Lokeren kręcą. I wczuli się w rolę szympansów całkiem przekonywująco.

To też ciekawe. Ajaks to wymarzony rywal dla Żylety przecież. Logistyka piękna – do Amsterdamu blisko, autostrada non stop, w dzień można pyknąć. Relatywnie tanio. Miasto cud miód, bo i zajarać można na legalu, i na Red Lights skoczyć, co kto lubi. Stadion ogromny – biletów nie trzeba by wydzielać. Sektor gości wysoko pod dachem, z dopingiem można by polecieć aż miło. I ogólnie klawo się pokazać. I przyjaciół zaprosić z Hagi – dla nich to smaczek też przecież, Ajaks to ich największa kosa, blisko mają, ugościć i warszawiaków mogliby wspaniale. Wyjazd – marzenie. No, ale skoro małpopodobnych werbalnie nie udaje się ogarnąć, to jest jak jest. Piękny samobój lubiących wyjazdy.

Ale może karę uda się jakoś odwiesić. Jedno mnie ciekawi – jak to legijni działacze się odwołują? Chodzi im tylko o mecz u siebie, czy zakaz wyjazdowy też chcą przenieść? W pakiecie się odwołują, czy wręcz przeciwnie – nawet na rękę by im było, by UEFA zakaz wyjazdowy podtrzymała ewentualnie, mniejsze ryzyko problemów potem, biorąc pod uwagę gości z Hagi na stadionie. Zresztą, można przypuszczać, że tak czy siak goście z Hagi na stadionie w Amstedamie pojawić się mogą jakoś, w końcu Holendrzy oni są przecież, wszystko zależy jak Ajaks będzie dystrybuował bilety. Może nawet warszawiacy się jakoś wcisną. Może w tym Amsterdamie jeszcze być ciekawie..

Ciekawie w ogóle jest w tej Lidze Europejskiej. Nie kupuję tekstów, że tam jest nuda i nikt nie chce tego oglądać. Mogą tak gadać tylko ci, którym w głowie jeno Reale i Bayerny. Których wyobraźnia i zainteresowania nie sięgają dalej niż popisy Messiego i Ronaldo. Fakt, może i poziom nieco niższy, wiadomo, ale emocji często więcej, mniej kalkulują tam i więcej piłki – jak to mawiał mędrzec Engel – na tak. A jak jeszcze teraz UEFA wymyśliła, i trzeba powiedzieć – dobrze wymyśliła – że zwycięzca ma gwarantowane miejsce w Lidze Mistrzów, to już w ogóle pysznie może być.

Bo taki Tottenham na przykład, to przez ligę angielską to za dziesięć lat najszybciej znowu się dostanie do Champions League, więc ma o co grać. Tyle że trafił na Fiorentinę, której też się marzy elita, ale przez włoską im ciężko, choćby z tego powodu, że włoska coraz słabsza, to i mniej miejsc w pucharach makarony mają. Klawa bitwa się szykuje, bez ściemniania.

Podobnie Liverpool – sezon poprzedni miał wspaniały, a w tym bida straszna, o czwórce nie ma co marzyć, więc lać się warto w Lidze Europesjkiej na całego. Na początek mają Besiktas i faworytem wcale być nie muszą. Turcy prowadzeni przez Bilica minimalnie Ligę Mistrzów przegrali z Arsenalem, potem wygrali grupę z Tottenhamem w LE, teraz spokojnie mogą objechać The Reds. Łatwiej ma Everton, kolejna ekipa angielska, której marzy się w kraju czwórka, ale większych szans na nią nie mają, więc powinni się mobilizować w te czwartki szczególnie. Na początek wiosny mają teoretycznie łatwo – Young Boys Berno.

Tottenham. Liverpool. Everton. Jest jeszcze Inter, który pałęta się gdzieś w środku ligowej tabeli (gra z Celtikiem). Napoli (z Trabzonsporem). Sevilla Krychowiaka (ma Monchengladbach). Athletic Bilbao, które nie ma raczej ponownych szans na podium w Hiszpanii (kontra Torino Glika). Wszystkie te kluby powinny wybitnie spinać się na pucharowe czwartki, bo nagrodą główną jest wymarzona Ligi Mistrzów. A jak do tego dodać jeszcze zesłaną stamtąd Romę (gra z Feyenoordem), Sporting (kontra Wolfsburg), czy Zenit (przeciw PSV), to Liga Europejska zapowiada się naprawdę dobrze dla koneserów futbolu trochę szerszego niż kilka klubów z topu.

A nas, Polaków, szczególnie powinna przyciągać, w końcu to do Warszawy zjadą się na finał najlepsi. I będzie można ich zobaczyć na żywo. Narodowego chyba nam nie zamkną.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

O losowaniu 1/8 LM słów kilka


Zadzwonił do mnie wujek Staszek. Wujek Staszek to fan piłki straszny, ale i straszny cynik. Mówił tak:

„No i jak tam po losowaniu, hm? Znowu mogą marudzić ci, co uważają, że w Lidze Mistrzów ciągle to samo i to samo. Bo dwie pary identyczne są jak przed rokiem. Real znów zagra z Schalke i znów pewnie nawet za bardzo się nie spoci – odbębni dwa sparingi w tygodnia i tyle. I dobrze tym Niemcom! Raz, że fuksem wyszli z grupy kosztem Sportingu – pamiętasz ten wałek z meczu z Portugalczykami, jak im sędzia wydrukował karnego z dupy na 4:3? Aż teorie spiskowe się pojawiły, że sędziowie pomagają Niemcom, bo Gazprom ich (w sensie Niemców) potężny sponsoruje, tak tak, ten sam, co jest strategicznym sponsorem Ligi Mistrzów. I Sportingowi tych punktów zabrakło. A dwa – to właśnie ten Gazprom, niech odpadają kluby, które mają takich fajnych dobrodziejów, jeszcze brakuje tego, żeby towarzysz Putin się w pucharowe środy pojawiał w ichniejszej loży. Dwucyfrówka od Realu w dwumeczu i aufwiederschein. Cy jak to tam się mówi.

No i Barcelona – City. Znów to samo. I znów ciężko wskazać faworyta. City może marudzić, że los im nie sprzyja w losowaniach. Albo do grup śmierci trafiają albo na potęgi od razu na wiosnę. Ale to zawsze tłumaczenie glinianych kolosów, jak się jest dobrym, to się przechodzi każdego bez marudzenia, jak się jest europejskim średniakiem, to się wymyśla milion powodów, czemu się nim jest. To tak samo, jak Arsenal, ale to za chwilę. Więc będzie stara śpiewka City, że znów trafili na potęgę i odpadli, albo będzie wielki triumf. Tyle, ze Barcelonie do dawnej potęgi trochę brakuje, zwłaszcza na tyłach i w pomocy, jak się Święta Trójca w ataku nie spisze, to może być ciężko. Wyrównanie tu. Jedno jest pewne – kto odpadnie, ten zwiększy swoje szanse w krajowej lidze. Cała wiosna bez pucharów, można się będzie skoncentrować na kraju, bo wiosenna sieczka w Europie wykrwawia konkretnie.

No, chyba że jest się gladiatorami Diego Simeone. Ich nic nie wykrwawiało w zeszłym roku. Mistrzostwo Hiszpanii i prawie wygrany finał Ligi Mistrzów. Trafili teraz na Leverkusen, na spokojnie ich objadą. Nie łudźmy się – Niemcy mogą wypuszczać z grup wszystkie cztery zespoły, ale dwa z nich to tylko przystawki, i tak Schalke jak i Bayer polegną z ekipami z Madrytu bez szemrania. Simeone i jego wojownicy zbyt zaprawieni są w bojach, żeby odpaść z drugim niemieckim garniturem.

Dortmund też powinien sobie poradzić. Mogą leżeć na dnie Bundesligi, ale na konkretne wieczory na najwyższym poziomie mobilizują się mistrzowsko. Czyli odwrotnie niż Juventus. Ci mogą prawie nie przegrywać z nikim we Włoszech przez 3 lata, a w Lidze Mistrzów biedują okropnie. Teraz wyjść im się udało, ale wyżej nie podskoczą, mimo, że talentu mają więcej niż w Dortmundzie. Ale Kloppowy bend pogra jeszcze trochę rock and rolla, nie wierzę, że nie. To ekipa stworzona do wielkich meczów. Na Juventus wystarczy – i niech Włosi wracają tam, gdzie mogą pokozaczyć, czyli na włoski zaścianek.

Nad Bayernem nie warto się zastanawiać. Szkoda Szachtara, wielka szkoda. To fajna historia jest, romantyczna taka. Wygnała ich wojna z Doniecka, tułają się po Lwowach jakiś, stali się klubem całej Ukrainy. I świetnie kopią ci Brazylijczycy z Szachtara, naprawdę dobrze. No, ale na Bayern to chyba za dużo. Chyba, bo w piłce nigdy nic nie wiadomo, a historia byłaby jeszcze piękniejsza, jakby bezdomni ten wielki Bayern, no wiesz.. Ja tam będę trzymał kciuki.

A! O Arsenalu miałem przecież wspomnieć. Wenger niby w kościele wymodlić chciał, żeby tym razem nie wpaść na silnych. Ale wiesz jak to jest, jak się jest słabym, to się prawie zawsze wpada na silnych. I ten Arsenal jest od lat słaby, więc na kogo by nie wpadł - to silniejszy. A jak się jeszcze nie umie nigdy grupy wygrać, to już w ogóle pod górkę potem. Więc tak się te ofermy z Londynu przez lata tłumaczyły, że pech. A ja bym im odpowiedział cytatem z Tarantino: - Jakbyście byli lepsi, to jeszcze byście żyli. Ale Arsenal – klub kuriozum – lepszy nie jest. To średniak europejski, by nie powiedzieć – słabiak. Więc raz, że żałosne to, że się cieszą, że mają Monaco. A dwa – to własnie Monaco może się cieszyć, że ma Arsenal. Ja tam mówię, że Monaco Angoli wyeliminują. Tak zgodnie z tradycją, że 1/8 to wyżyny dla ludzi Wengera. I jego samego.

Inaczej niż dla Basel. Ci tam się pięknie po tych pucharach rozbijają, bez szacunku dla nikogo, bez respektu dla świętości. Trzeba Manchester sir Alexa klepnąć? Klepią. Trzeba Liverpool pogonić? Proszę bardzo. Tottenham z Ligi Europejskiej przepędzić? Nic trudnego. Chelsea dwa razy w grupie ograć? Damy radę. Basel to rewelacja ostatnich lat w Europie, a że grają ofensywnie, bez kalkulacji, ciągle to przodu, to z Porto muszą sobie poradzić. Nie ma innego wyjścia. I niech sobie radzą – zasługują chłopaki.

I co tam jeszcze zostało? Aha, PSG – Chelsea. Tu najciekawiej zdecydowanie. Doskonały oddział Mourinho kontra świetni Francuzi. David Luiz przeciwko byłym kolegom. Ibra kontra Mourinho, były Ibry pryncypał z Interu. Nieźle się zapowiada. Niby PSG już do elity doszlusowało, ale czegoś wciąż brakuje, ostatniej kropki, nawet ten ostatni mecz na Camp Nou to pokazał, z byle jaką Barceloną. Mogli nie przegrać, zająć pierwsze miejsce, ale nie umieli. Więc jeśli chcą w końcu wskoczyć na wyższy poziom, ten najwyższy, to lepszej okazji nie mogli sobie wymarzyć. A Chelsea, niby zespół doskonały, niby na gwiazdkę mistrzostwo Anglii miał już świętować, ale jednak czasami zarzęzi. Będzie ciekawie. Będzie chyba najciekawiej tu.

O! Jeszcze Ligę Europejską rozlosowali. Młodzież z Ajaksu z Milikiem na pustą Łazienkowską przyjedzie się pokazać. Ale o tym to jutro może pogadamy”.

środa, 10 grudnia 2014

Być jak Bazylea


Być jak Bazylea – to znaczy wyjść naprzeciw renomowanemu rywalowi, nawet na jego legendarnym stadionie, i w meczu o wszystko grać bez kompleksów, zastawić wysoki pressing, gryźć trawę i walczyć o każdą piłkę. Ale także kontrolować grę dzięki znakomitej organizacji, świetnemu wyszkoleniu technicznemu i zwyczajnej odwadze. Być jak Bazylea, to często być lepszym niż rywale, nawet ci z najwyższej półki.

Jak wczoraj w Liverpoolu. Pewnie, w ostatnich 10 minutach Anglicy przycisnęli, stwarzali sytuację, w dodatku grając w dziesięciu. Nie dajmy się jednak zwieść – Liverpool wynikiem i końcówką meczu przyretuszował makijażem swoją brzydszą tego wieczora twarz, był bowiem od gości ze Szwajcarii wyraźnie słabszy. Rywale mieli więcej sytuacji, sensowniej prowadzili grę, wysokim, agresywnym pressingiem demontowali ataki gospodarzy, zanim te na dobre się rozwinęły. Końcówkę meczu zdominował chaos – wysuniętym napastnikiem był środkowy obrońca Skrtel, który zajął miejsce wyrzuconego Markovica, który wszedł za jedynego wysuniętego napastnika Lamberta. Brakowało tylko, żeby Mignolet zagrał na lewej flance; czasami z takiego pomieszania z poplątaniem przypadek daje coś absurdalnie niemożliwego. Nic jednak z tego, wczoraj awansował zespół zwyczajnie lepszy.

Pewnie, Liverpool w tym sezonie nie jest rywalem wagi ciężkiej, jak już – to poobijanym i ledwie zipiącym byłym championem, który słania się na nogach. Tyle, że triumf Bazylei nie jest pierwszym i odosobnionym przypadkiem, ale kolejnym z łańcucha zwycięstw nad firmami o groźnie brzmiących nazwach. Z Liverpoolem wygrali już w tym sezonie, w Szwajcarii. A wcześniej (dokładnie trzy lata temu) wyrzucali przecież z Ligi Mistrzów Manchester United samego sir Alexa Fergusona. Na Old Trafford wyczarowali niesamowite 3:3, u siebie wygrali 2:1. Sezon temu wykopywali z Ligi Europejskiej Tottenham, dotali aż do półfinału. A zanim obili Tottenham to jesienią dwa razy ograli w Lidze Mistrzów Chelsea. Zbyt wiele przypadków, by mówić o przypadku, Bazylea od kilku lat rozbija się tak ładnie na salonach, że tylko ignorant może mówić o wczorajszym wyniku jako o niespodziance. Niespodzianką byłby w takich okolicznościach awans Liverpoolu.

I nie chodzi tylko o wyniki, Bazylea swoją grą daje przede wszystkim satysfakcję estetyczną i emocjonalną. Nie klękają przed nikim, zwłaszcza u siebie, w gorącym parku Świętego Jakuba rzucają się rywalom do gardeł, jakby jutra miało nie być. Rywalom nawet najznamienitszym – napocić musiał się tam niedawno nawet sam Real Madryt. Bazylea łamie stereotyp kopciuszka, który ugrać wynik próbuje usypiając rywala, czy broniąć się całym zespołem. Nie, Bazylea rozpala spotkania od samego początku, atakuje z furią, ale i z wizją, ładnie technicznie, do tego z niezwykłą ambicją, zaangażowaniem i hartem ducha. Oglądać ich bitwy na rozgrzanym i kipiącym od emocji stadionie w Szwajcarii, to czysta frajda. Grać tam z nimi, to cholernie ciężka przeprawa.

Projekt Bazel tym bardziej imponuje, że pochodzi z kraju, gdzie o sukces futbolowy nie łatwo. Klubowa piłka leży, inni – FC Zurich, Young Boys Berno, czy St. Gallen – sukcesów w Europie nie osiągają żadnych. Dość powiedzieć, że innych Szwajcarów w Europie pamiętam w osobach piłkarzy Grasshoppers, którzy od smudowego Lecha dostawali szóstkę przy Bułgarskiej. Kadra, mimo kilku znanych postaci, to raczej europejski średniak. Sam futbol uprawiać ciężko, bo kraj górzysty, regularnie zaśnieżony, liga zimą pauzuje przez trzy miesiące.

A jednak klubowi z Bazylei udało się zbudować nie tylko zespół regularnie cieszący oko grą i wynikami w Europie. Udało się zbudować także klub regularnie kształcący i sprzedający poważnym graczom poważnych piłkarzy za poważne pieniądze. Wychowankami są między innymi – Xherdan Shaqiri z Bayernu, Ivan Rakitic z Barcelony, czy Gokhan Inler z Napoli. Na wytransferowanym do Chelsea Salahu udało się zarobić 14 milionów euro. A mimo eksportowaniu największych talentów, to właśnie wychowankowie napędzają rozrabiaków z Bazylei, o jej sile regularnie stanowi połowa składu składające się z kształconych u siebie ludzi.

A więc być jak Bazylea, to być bogatym w mądrość. Mieć sensowną akademię młodzieżową, która regularnie zasila zespół w pierwiastki talentu, albo zasila budżet ze sprzedaży tychże. Mieć odważny zespól nie klękający przed nikim, grający ofensywnie i z polotem. Zespół regularnie grający i rozbijający się w Europie – jak ich wyrzucą z Ligi Mistrzów, to sobie odbijają w Lidze Europejskiej. Regularnie zarabiającym na grze w pucharach. Grającym w tej Europie na funkcjonalnym, regularnie wypełnianym i gorącym stadionie.

Bo być jak Bazylea – nie znaczy być bogatym. Budżet i przychody Szwajcarzy mają niewiele większe niż Legia Warszawa. Okoliczności poboczne, jak choćby słaba liga, są niemal identyczne.


środa, 3 grudnia 2014

W oparach absurdu Łazienkowskiej 3


Legia ciągle zaskakuje i ciężko ją rozgryźć. Bo z jednej strony imponuje rozmachem z jakim wybija się z polskiej piłkarskiej bylejakości – organizacyjnej, finansowej, sportowej, z drugiej zaś udowadnia co chwila, że ciągle tkwi w niej po uszy. 


W rok przeistoczyła się z chłopca do bicia, europejskiego pośmiewiska, które nie umie strzelić gola trzeciemu garniturowi poważnej piłki, w solidną drużynę, którą trudno naruszyć, która wywalcza awans do rundy pucharowej Ligi Europejskiej zaledwie po czterech meczach. Ma ambicje i nie boi się podziękować trenerowi, który choć zdobył podwójną w kraju koronę, nie gwarantuje wprowadzenia zespołu o sportowy szczebel wyżej. Nie boi się nająć zagraniczniaka bez doświadczenia trenerskiego, za to z ogromnym piłkarskim. Ryzykuje idąc w nieznane, bo nie chce stać w miejscu.

Na płaszczyźnie organizacyjnej i finansowej, z klubu skonfliktowanego z własnymi kibicami, w marazmie, bez wyraźnej idei, przepoczwarza się w projekt budowany z rozmachem – z w miarę regularnie zapełnianym nowym stadionem, z pęczniejącymi wpływami i zyskami, jakich polska piłka nie widziała nigdy. Z marketingiem wzorującym się na najlepszych europejskich przykładach. Potrafiąca wytransferować średniej jakości grajków za niczego sobie pieniądze, chcąca inwestować grube miliony w młodzieżowe Akademie.

Jednocześnie ta sama Legia popełnia absurdalne, niespotykane niemal nigdzie błędy biurokracyjne, które zamykają jej drogę do raju Ligi Mistrzów. Kuriozum mogło zdarzyć się wszędzie, ale zdarzyło się akurat w Warszawie. Ta sama Legia, która nie wstydzi się wołać za Żyrę pięciu milionów euro i nie wiadomo, czy śmiać się z tego, czy podziwiać rozmach – wszak wcześniej spieniężała wcale nieźle podobne połacie talentu – ośmiesza się przez wyciekające do mediów listy z zachęcaniem do kupna owego Żyry, pisane jakby przez gimnazjalistę w prima aprilis. Dwie twarze jednej korporacji splecione ze sobą – poważne zarządzanie i amatorszczyzna, skuteczne działanie z wizją i przedszkolne błędy, chęć budowy drapacza chmur, ale czasami przy pomocy łopatek z piaskownicy.

A stosunek, czy jakby to nazwać współcześnie – polityka władz klubu wobec własnych kibiców znakomicie się w ten model wpisuje.

Przypomnijmy dla porządku – Leśniodorski przejmuje prezesurę w klubie, który jest w stanie wojny z własnymi trybunami, z tą najaktywniejsza ich częścią. Proponuje nowe rozdanie, zakopanie toporu, rozmowę zamiast luf armatnich.

Znakomity manager, i jeszcze lepszy pijarowiec, uwiarygadnia siebie samego pozując na stworzonego na podobieństwo trybun. Na twitterowym koncie z legijną – bójcie się babcie – bluzą na łbie, mówiący językiem Żylety o oprawach, dopingu i nawet racach (jak trzeba czasem zapłacić karę, to się zapłaci, race są w całej Europie, gdzieniegdzie nawet legalne, przekonuje, i trudno nie przyznać mu racji). Cieszy się z niesamowitej atmosfery na Łazienkowskiej, wie, że to produkt sam w sobie i – cokolwiek nie wypisywali by przewrażliwieni dziennikarze – trudno się z nim nie zgodzić. Staje murem za Żyletą zamykaną przez nadgorliwców z UEFA za nazbyt gorąca atmosferę, podchwytuje narrację części trybun, że kary działaczy to także wynik dominacji myśli lewackich na Zachodzie. Cokolwiek to znaczy.

Jednocześnie w chwilach kryzysowych przeprasza, na konferencjach prasowych, po ekscesach nie do wytłumaczenie i wybronienia, wygląda jak zbity pies, słowa stają mu w gardle, bełkocze grobowo o konieczności walki z patologiami. Wygląda jak ktoś przegrany – ktoś, kto przegrał z samym sobą. Po Lokeren mam deja vu, tego Leśniodorskiego już widziałem, widziałem po meczu z Jagiellonią przy Łazienkowskiej jakiś czas temu.

I tu dochodzę do sedna. Prezes, tak dobrze zorientowany przecież kibicowsko, nie mógł nie wiedzieć, co się wydarzyło swego czasu na Podlasiu. Że tak zwana legijna sekcja gimnastyczna namierzyła w Białymstoku magazyn z flagami Jagielloni, że pojechała tam przed jakimś meczem, w którym nawet Legia nie grała, obiła miejscowych, że mnóstwo tych flag zawinęła, że w tzw. kumatym światku kibolskim to największa zniewaga stracić barwy na własnym terenie. I że kibice Jagielloni przyjadą podelektryzowani na Łazienkowską. Nie mógł nie wiedzieć, bo wiedział to każdy choć odrobinę interesujący się trybunami w Polsce. Dochodząc do sedna – w meczu z Jagą zamknięta była Żyleta, nie pamiętam już za co, nie w tym rzecz, czy słusznie, czy nie, bo zamykanie trybun zawsze jest idiotyzmem. Chodzi o to, że Leśniodorski pozwala Żylecie usiąść na prostej, pozwala sprowokować gości wywieszeniem i spaleniem zagibanych flag, goście chcą uratować honor wyżywając się na bogu ducha winnym płocie, zresztą kompromitują się jeszcze bardziej, kiedy zamiast płotu pojawia się wymarzony przeciwnik do którego niby chcieli się dostać. Dochodzi do bójki, mecz zostaje przerwany, stadion zamknięty, awantura na cały kraj.

I ta sama scena, co teraz. Prezes ściśniętym głosem coś tam tłumaczy, a ja próbuje wytłumaczyć sobie, jak do tego mogło dojść. Nie chodzi o to, że Żyleta rozsiadła się na prostej i bliżej miała do gości, to zawsze jest dobrze, kiedy kibicom pozwala się wejść na stadion, niż nie wejść. Nie chodzi nawet o tę spaloną flagę Jagielloni, że udało się ją wnieść. Tak to wygląda nie tylko u nas, takie same igrzyska uprawiane są wszędzie, także na mitycznym Zachodzie, w Bundeslidze, we Francji, czy w pokojowej Skandynawii. Chodzi mi o to, że się nie dogadano. Zwyczajnie. Przebiegle. Skutecznie.

Legii z zamkniętą Żyletą zawierucha nie była potrzebna, nie tylko klubowi, także kibicom. Pan prezes, mający dobry kontakt z decyzyjną częścią Żylety, mając wiedzę powyższą, mógł się zwyczajnie dogadać, żeby dano sobie na wstrzymanie, mógł Żylety nie przesiedlać, mógł zrobić wszystko, cynicznie i wyrachowanie. Nie zrobił – wydaje się – nic. A potem wyglądał na zdziwionego. Druga strona też zresztą nie zrobiła nic.

I tej drugiej strony też nie sposób zrozumieć. Po latach wyniszczającego konfliktu z ITI, grobowych trybunach, braku tego, co dla aktywnej części trybun jest solą i do czego – jak sami przyznają – są stworzeni, teraz mają włodarzy jakich nie śmieli sobie wymarzyć. Rozumiejących ich pasje i potrzeby, mówiących podobnym językiem, cicho przyzwalającym na oprawy z pirotechniką. I murem za nimi stojących.

Więc nie mogę skumać, jak można samemu sobie strzelać w stopę. Owszem, wiem, że kibicowska Legia ma opinię ekipy niekalkulującej. Robiącej co uważa za słuszne, bez względu na konsekwencje. Ale to też niekalkulowanie własnego dobra. Nie kupuję bajek, i całe szczęście, że nikt ich nie chce wciskać na siłę, że nie można mieć kontroli nad wszystkimi. Owszem, można. Na wyjazdach, zwłaszcza zagranicznych, nie ma przypadkowych osób. Polonusów w swoje szeregi się nie wpuszcza, innych „wynalazków” też nie. O przypadkowym zachowaniu przypadkowych osób nie może być mowy.     

I nie chodzi o race, to – jak sam przyznawał Leśniodorski – najmniejszy problem, one pojawiają się wszędzie i prawie w każdym klubie. Ani nawet nie o zamieszanie z policją gdzieś przy płocie. Problemem jest małpowanie zwolenników biało-białej wizji świata. Na to UEFA wyczulona chce być szczególnie, za to karze najmocniej. Dla nikogo tajemnicą nie jest, że polskie trybuny (te najaktywniejsze) zorientowane są na prawo, że ich decyzyjna część kształtowała swój kibicowski fach, i w sporej części też poglądy, w mitycznych latach dziewięćdziesiątych. Tyle że na jawne rasiolstwo, nawet jeśli głęboko w duszy skrywane, na stadionach miejsca już nie ma. I dobrze.

Pewnie – sporo zarzutów o rasizm UEFA i dziennikarze przybijali, bądź chcieli przybić Legii, absurdalnie. Jak z oprawą Dzihad Legia, gdzie antysemityzm widziało wielu, oprócz samych niby obrażanych, jak z flagą Wilno-Lwów, jak w kilku innych przypadkach. To wszystko prawda, ale w Lokeren do małpowania przyczepili się słusznie, nawet jak sprawa rozdmuchana jest ponad miarę. A konsekwencje mógł przewidzieć nawet średnio rozgarnięty.

Jeśli kibicowska wierchuszka nie potrafi ogarnąć własnych szeregów, nie tyle myślenia – bo tego się nie da, ale manifestowania go, to działa tak samo amatorsko, jak kierownictwo, w którym coś ktoś napisał, ktoś czegoś nie doczytał i raz jest śmiech na pół Polski, a raz płacz. Tu dyrektorzy z gabinetów idą w parze z liderami z trybun, obie strony strzelają sobie w stopę. Jeśli wierchuszka nie chce tego zrobić, albo, co gorsza, małpowanie cicho popiera, to strzela samobója klubowi, okradając go z pieniędzy, a także sobie – wykluczając z poważnego traktowania. I to w sytuacji, gdzie działacze, także dla własnego interesu, chcą im przychylić nieba. Tego pojąć nie sposób.

Mnie pachnie tu jednak amatorką i zwykłym rozpiździejem. To tak jak z tymi mitycznymi karami. W dobrze poukładanej współpracy między klubem, a kibicami, to ci drudzy sami płacą kary za siebie. Robią oprawy z użyciem pirotechniki? Wkalkulowują kary w koszty, taryfikator jest dostępny. Zrobią jubel na sektorze gości? Przychodzi faktura do klubu, przekazywana jest do Stowarzyszenia. Prosto, przejrzyście i uczciwie. Nie można wprowadzić takich obyczajów w niby najlepiej zarządzanym klubie w Polsce? Następny Duda będzie zabezpieczony. A i wybije się adwersarzom argument z ręki, że za dużo – w sensie kibice – kosztują. 
  
Do tego trzeba jednak kalkulowania – i w gabinetach, i na gnieździe. Zawrócenia chłopaków biegnących w stronę klatki gości, jak to robiła kiedyś kibolska starszyzna w Poznaniu na meczu Lecha z Wisłą (paradoksalnie, wtedy część dziennikarzy marudziła dokładnie tak samo, jak niekalkulujące kibolskie ekipy, co wyszydzały blat, używając języka zainteresowanych, bojówki Lecha z klubem). Albo zamknięcia wybitnie białych ust kolegom po szalu. Inaczej to amatorska droga donikąd i zwykłe robienie sobie pod górkę. I liderzy kibiców Legii mogą podać rękę pani Ostrowskiej, albo kierownikowi od pisania listów. A prezes Leśniodorski dalej będzie żył w przeświadczeniu, że wystarczy być miłym. Zamiast cynicznym.

Aha, pan prezes powinien wiedzieć, że flag Jagi zajumano kilkadziesiąt. Na razie wyciągnięto jedną. Reszta czeka w kolejności.

niedziela, 23 listopada 2014

Kogo (nie) weźmiesz Arsene?


Drogi Arsenie Wengerze, ci wyżej wymienieni będą do wzięcia za darmo za pół roku, o ile nie przedłużą kontraktów w macierzystych klubach. I tak sobie pomyślałem, żeby pokojarzyć ich z pańskim Arsenalem.

Bo chyba przydałyby się wzmocnienia. Skład, jak zwykle, przetrzebiły kontuzje - chwilowe i długotrwałe - mimo najęcia medyków z Niemiec biją rekordy pana ludzie w odnoszeniu urazów, i na zmiany w tej materii się nie zanosi. Zwłaszcza obrońcy by się przydali, bo choć zaczął wydawać pan w końcu funty i wzmacniać skład co się patrzy, to jakoś w obronie nie bardzo to widać, pan wybaczy.

A więc, drogi Arsenie, do łyknięcia są środkowi obrońcy. Darujmy sobie Terrego, ale taki Ron Vlaar, kapitan przecież Aston Villi? Albo Chiellini? Włosi przecież w defensywie mocni są dość. Może i nazwiska nie powalają, ale przecież zupełnie za darmo, powtarzam! I nie trzeba by rzucać Chambersem po wszelkich możliwych pozycjach, a i Monrealowi kazać grać na stoperze. Albo taki Fabian Schar, z niczego sobie przecież Bazylei, młody, lat 22, pan przecież młodzież lubi. Skrzydła też wzmocnić można by - Alves jest i Glen Johnson na przykład.

A jak nie obrońca, to może chociaż napastnik jakiś, atakować pan woli przecież bardziej niż bronić, a na szpicy to tak sobie w tym Arsenalu. Giroud niby się wpasował w końcu, ale - a jakże by inaczej - wypadł na miesiące długie kontynuując chwalebną tradycję szpitalną w północnym Londynie, dopiero co wraca po kontuzji. Welbeck to nie bardzo chyba na razie, zresztą sam pan wspominał, że gdyby gościł w Londynie w ostatnim dniu okienka, to Welbecka w Arsenalu by nie było. A tak na marginesie, to sam piłkarz się nie obruszył, nie obraził za takie słowa? A jego pewność siebie? A może to tak mobilizacyjnie mówione było, a ja za krótki rozum mam, żeby to pojąć?

W każdym razie - Gignac do wzięcia jest. Francuz, pan Francuzów lubisz, pan też przecież Francuz. Z Marsylii ma odejść, bo za dużo zarabia, a sezon ma pod Bielsą przepyszny. Gol za golem, ale jak zasuwa w obronie! Do pressingu jak biega! Palce lizać, mówię panu, zarabiać nie chce mniej niż dotąd, ale co dla Marsylii za dużo, to dla pana drobne przecież, to nie Falcao w końcu. A może Huntelaar chociaż? 

Albo panie Adriano! Ten z Szachtara Adriano, tam teraz niedobrze się dzieje, stadion wojna zniszczyła, tułać się muszą piłkarze po Lwowach, nie ma lekko, a szachtarowi Brazylijczycy przecież już  latem uciekać chcieli, ja sobie myślę, że ten Adriano, świetny przecież, to te ukraińskie trawy chętnie by zamienił na londyński dywanik. Tak, ten najlepszy, Adebayora przecież polecał panu nie będę, i tak już kibice nie przepadają za panem niektórzy.

A jakby nic z tego nie pasowało do pańskiej koncepcji, to zawsze można wziąć pomocnika, już i tak gadają, że pan zawsze bierzesz pomocników, nawet jak obrońców trzeba, czy do napadu kogoś. Giovinco jest, on mały i sprytny, w pańskim typie, albo Ayew z Marsylii. No ale - last but not least! - przede wszystkim Khedira! Całe wakacje się mówiło, że on kluczowym transferem ma być, czekał żeś pan i czekał i nic, a ponoć tego właśnie brakuje Arsenalowi, charakteru w drugiej linii właśnie i siły tamże. A pan niby cenę chciał zbić za niego tak czekając do końca okienka, no ale pan żeś chyba przelicytował, chociaż w kupowaniu na ostatni dzwonek pan przecież żeś mistrzem. No więc jeśli teraz tego Niemca pan nie weźmie za nic, to ja już niczego nie będę rozumiał.

Przypomnę, za darmo, a pan przecież skąpiec wyjątkowy, chociaż Arsenal w luksusach opływa i bogaty, i zdrowy w ogóle na każdej płaszczyźnie, a ja zawsze myślałem, że po to się jest zdrowy, żeby klub sportowo też był zdrowy, czyli żeby ten klub wzmacniać sportowo właśnie, jak stać, no ale u pana to chyba inaczej wygląda, ja to zresztą bardzo szanuję, żeby nie było. Chociaż oddam panu sprawiedliwość - pan też wydać lubi czasem, przecież z siedemdziesiąt baniek pan wyłożył w jeden dzień kiedyś, ostatniego dnia okienka, na taki sobie towar. A potem na Ozila. I na Sancheza. Wydajesz pan, trzeba przyznać, ale dziwnie jakoś tak.

Więc teraz by tych darmowych trzeba brać czym prędzej, chyba, że będziesz pan zwlekał znowu, żeby kwotę zbijać, a że za darmo są, to chyba kwotę zarobków będziesz pan chciał utargować, czy coś? Pan nie lubisz ponoć dużych kontraktów dawać, żeby piłkarzy nie psuć, ale budżet płacowy to większy pan masz, niż w Chelsea, jak wieść niesie. No to jak pan będziesz czekał, to i my poczekamy. Poczekamy i zobaczymy, co z tego wszystkiego wyjdzie znowu.   

Ps. Właśnie oglądam mecz pańskiej drużyny i znów ze zdrowiem problem, jak widzę. Wilshere wypadł znowu. Który to raz już? I bramkarz Szczęsny też. rodak mój zresztą. Ja wiem, że kontuzję to każdemu się przytrafiają. no ale żeby wiecznie tak pańskim ludziom? Fatum jakieś? Urok ktoś rzucił? Bo rozumem to ciężko ogarnąć racjonalnym. Więc pogoń pan może tych medyków z Niemiec, w ogóle wszelakich medyków pan pogoń i zatrudnij szamanów z plenienia jakiegoś z dorzecza Amazonki, niech klątwy zdejmą, kości poobkładają pędami bambusów magicznymi, czy coś. A nóż pomoże.

Ps.2 Rooney na 0:2 strzelił. ManU się odblokowało u pana w domu, w końcu wyjazd wygra jakiś. I to by było na tyle. 

piątek, 7 listopada 2014

Utracona lekkość bytu


Liverpool był jak ożywczy powiew. I nie chodzi nawet o to, że znienacka odbił się od bylejakości - zaczął wygrywać, usadowił się w czubie tabeli, bił się o mistrza. Imponował szczególnie stylem, w jakim to się odbywało, stylem nawiązującym do innej legendarnej ekipy tego miasta - Beatlesów. Bo The Reds - używając języka Jurgena Kloppa - grali rock and rolla: szybko, dynamicznie, głośno.

Pewnie to właśnie tym kupili kibicowskie serca. Ofensywa złożona ze zjawiskowych improwizatorów (Suarez - Sturridge - Sterling - Coutinho) atakowała bez opamiętania, każdy wywierał na obrońcach rywala ciągłą presję, wysoki pressing pozwalał odbierać piłkę bardzo blisko pola karnego przeciwnika i nadgryzać raz za razem zaskoczonego i niezorganizowanego rywala. W szaleńczym pressingu brylował zwłaszcza Suarez, reszta kolegów brała przykład, dlatego Liverpool organizował co chwila naloty dywanowe na wrogie pola karne. Nikt nie był niewolniczo przywiązany do swojej pozycji, napad był ruchliwy, rozedrgany, wściekle biegający wszędzie, jakby miał ADHD. Wymienność pozycji, improwizacja, wyobraźnia, zamiłowanie i umiejętność dryblingów sprawiały, że dla ofensywy The Reds nie było rzeczy niemożliwych. Zresztą cały zespół zapominał się w tym ataku, przypominał piekielnie zdolną sforę chłopaków z osiedla, którym ktoś rzucił piłę - grajcie, bawcie się, atakujcie, mniejsza o odpowiedzialność, czy zabezpieczanie tyłów. Drużyna miała twarz roztańczonego Sturridga. rozdryblowanego Sterlinga i twórczego do szaleństwa Suareza. O obronie zapominała, bo zazwyczaj udało się więcej strzelić niż stracić. To był rock and roll ekipy Rodgersa.

I z tego rock and rolla na tą chwilę pozostało niewiele. Liverpool znów gra ciężko, monotonnie, bez fajerwerków. Zwyczajnie nudno. Najłatwiej znaleźć winnego w osobie Mario Balotellego (Suarez strzelał, ten nie strzela, mimo, że strzela najczęściej w lidze, to jednak wciąż jest bez gola. Suarez zajadle bronił, biegał od obrońcy do obrońcy, maniacko naciskał, Mario do bronienia czuje wstręt. Suarez wymyślał mnóstwo asyst, Balotelli jak ma piłkę w obrębie pola karnego, to szuka tylko strzału, kolegów widzieć nie chce, albo nie umie. Suarez był wspaniale skomponowany z drużyną, Mario sprawia wrażenie, że jest osobną wyspą i gra zazwyczaj swój mecz).

Ale to tłumaczenie najprostsze. By nie powiedzieć - najgłupsze. Choćby dlatego, że Liverpool zaczynający poprzedni sezon nazbierał więcej punktów (uśredniając) bez Suareza niż potem z nim. Problem w tym, że The Reds nie funkcjonują jako całość - stracili najcenniejsze atuty zeszłej kampanii, przy jednoczesnym zachowaniu wszystkich wad. Nie istnieje cała mordercza ofensywa - Sturridge od początku sezonu się leczy, nie mogąc się wyleczyć, Sterling jest przemęczony, od zeszłej kampani jest jednym z najbardziej eksploatowanych nastolatków w Europie (w tym doszła jeszcze kadra i Liga Mistrzów), Wykańcza go nie tylko ilość gier, ale i morderczy, zabójczo dynamiczny styl gry. Coutinho jest wyraźnie pod formą.

Ofensywny kwartet mało kreuje i mało strzela. I nie przykrywa już błędów obrony, która jak była pokraczna tak pokraczna jest nadal. Już w zeszłym sezonie żartowano: Jak chcemy zobaczyć w Anglii wynik dwucyfrowy to wypuśćmy atak Liverpoolu na jego obronę. A niedawno Robin van Persie wyśmiał słowa Brendana Rodgersa mówiące, że Balotelli na treningach strzela, aż miło. Nic dziwnego - napisał Holender na Twitterze - gra przecież naprzeciw obrońców The Reds..

Nie zbudowano też (przynajmniej na razie) głębi składu, transfery wyglądają na przypadkowe i nieudane. Mówi się, że Lambert, Lallana, Moreno, czy Markovic, to nie są nazwiska, które wydatnie podniosą wartość sportową drużyny. A już na pewno nie na poziom Ligi Mistrzów. Więc w momemcie, w którym nie ma Sturridga, niedomagają Coutino ze Sterlingiem, nie funkcjonuje Balotelli to chciałoby się powiedzieć – nie ma niczego. Bo przecież nie tylko Mario nie strzela. Nie strzelają też Lambert, nie strzela Borini. Cała trójka nie wbiła gola w Premiere League od blisko dziesięciu godzin. 

Na tym tle sytuacja sobotniego rywala - Chelsea - wygląda sielsko. Doskonałe zakupy. Imponujące wyniki. Bogata kadra, zespół wyglądający na kompletny. Nawet nałogowy, werbalny zadymiarz Mourinho sprawia wrażenie zrelaksowanego - nikogo nie krytykuje, nikogo nie zaczepia, nikt mu nie przeszkadza. Wokół Chelsea spokój, jak w tym akapicie o niej. Spokojnie i po cichu kroczy do mistrzostwa.

piątek, 26 września 2014

Sztuka interpretacji. Arsenalu



Niby Arsenal zdobył w końcu jakieś trofeum, po latach tak wielu, że aż ciężko się doliczyć, ilu konkretnie, ale tak w półfinale, jak i finale zeszłorocznego Pucharu Anglii męczył się niemiłosiernie z drugim, a nawet trzecim angielskim garniturem (półfinał wygrany po karnych z Wigan, finał z Hull od 0:2 do 3:2). Zdobył jednak to zdobył, nikt mu tego nie odbierze.

Niby poprawił od razu wygraniem Tarczy Dobroczynności, zachwycił nie tyle nawet wynikiem, ile imponującym stylem, w jakim rozbił Manchester City. Wprawdzie to puchar najmniej w Anglii znaczący, coś ledwie więcej, niż tylko wprawka towarzyska, a i o niczym świadczyć nie może, skoro w zeszłym roku zgarnął go David Moys ze swoimi United. Ale zdobył? Zdobył. Nikt mu tego nie odbierze.

Tyle, że z chwilą, jak tylko doszło do poważnego grania, to w ligowym szlagierze z tym samym City wygrać już nie umiał, w dodatku u siebie, rozciągając liczbę szlagierów, których nie umie wygrywać od lat o jeszcze jeden. A remis 2:2 powinien nazwać szczęśliwym, bo goście w końcówce obijali słupki, poprzeczki, koniuszki rękawic Szczęsnego.

A niby ten sezon miał być przełomowy, można by dodać – kolejny przełomowy, w którym Kanonierzy włączą się na poważnie do walki o ligowy szczyt. Niby nawet otwarcie kampanii potwierdzało zapowiedź lepszych czasów, ludzie Wengera w końcu, po latach, umieli wygrać inauguracyjny mecz, ale rywalem był przecież słabiutki Crystal Palace, w dodatku osierocony dopiero co przez Tony Pulisa, a Arsenal zwycięską bramkę wcisnął dopiero w ostatniej minucie.

Można by mówić, że w końcu dorośli, nabrali charakteru, skoro nauczyli się wyszarpywać, co ich, choćby rzutem na taśmę; potwierdzić to mógł remis z Evertonem, z którym w ostatnich dziesięciu minutach wyciągnęli z 0:2 na 2:2. Chociaż z drugiej strony Chelsea ten sam Everton, na tym samym stadionie, rozbiła tydzień później 6:3.

Niby w końcu Arsenal zaczął wydawać poważną gotówkę, rok temu kupił Ozila, w tym roku przygruchał Sancheza. Ale już wcześniej wydawał przecież sporo, rekordowymi w swojej ówczesnej historii funtami szastał w ostatni dzień okienka – legendarne już zakupy last minute – tyle, że szastał fatalnie, na graczy słabych, jakby z łapanki, kogo się uda, tego weźmiemy, żeby nie gadali. Teraz wydał mamonę na graczy najwyższego kalibru, pytanie jednak znów można zadać krytyczne – czy wydał go dobrze? Od lat można usłyszeć o deficycie na środku obrony i ataku, czy na pozycji defensywnego pomocnika, a Wenger z uporem maniaka sprowadza twórczych artystów do środka pola.

W dodatku sprowadza często w ostatniej możliwej chwili, już po starcie ligi, jak na przykład Ozila, pozbawiając graczy należytego przygotowania do sezonu w nowym otoczeniu; z nowymi wymogami, taktykami, czy chociażby językiem. I dziwić się trudno, że taki Ozil zaniemógł w połowie zeszłego sezonu w wyczerpującej Anglii, skoro już w Hiszpanii, w rozjeżdżającym większość rywali w tempie spacerowym Realu, był zazwyczaj pierwszym do zmiany. Może gdyby hartował się cały okres przygotowawczy z angielskim szpecem od kondychy, tak akurat pod wymogi brytyjskie, to nie zapowietrzyłby się już w lutym, a za nim cały Arsenal, którego wcześniej turecki Niemiec napędzał, aż miło.

Niby Arsenal czeka i zwleka do ostatniej chwili deadlinu, by zbijać zawrotne ceny, oni, romantycy futbolu nie lubią przecież przepłacać. Po kiego licha więc pion finansowy chwali się swoją wybitnie zdrową kondycją budżetową, przeobfitym sejfem, skoro skąpi się milion w te, czy we wte, czeka i zwleka, narażając tym samym pion sportowy? Bo taki Danny Welbeck przychodzi na ostatnią chwilę, z rozpędu wpada do pierwszego składu i gołym okiem widać, że ze zgraniem z kolegami to średnio. A taka Chelsea drugi sezon z rzędu najważniejsze transfery dopina najpóźniej na początku lipca. O transferze Costy Mourinho wiedział już zeszłej zimy, kiedy pytany, czemu nie kupuje napastnika, skoro na tej pozycji bida, aż piszczy, uspokajał, by poczekać do lata, wtedy pojmiemy – dlaczego. A Fabregas z Costą od pierwszego kopnięcia napędzają The Blues, jakby grali ze sobą i z resztą żołnierzy Mou od lat.


Bo jak się w końcu udało ściągnąć środkowego napastnika na Emirates, to oczywiście też w ostatnim dniu okienka, ba!, w ostatniej godzinie, czy nawet już po niej, bo działacze wyskomleć musieli przesunięcie deadlinu o kilka kwadransów.. Welbeck, wciąż młody i obiecujący, a już reprezentant Anglii przyszedł za okazyjne 16 milionów funtów, niby fajnie. Tyle, że to nie na niego polowali Kanonierzy, a na Radomela Falcao, którego sprzątnął sprzed nosa Wengera Manchester United. Można mówić, że Falcao chciał za dużo zarabiać, Wenger zgrywa przecież ostatnie sumienie futbolu i wzdryga się niby nie tylko przed wydawaniem zawrotnych sum na transfery (choć wydaje), ale też na horrendalnie wysokie kontrakty. Choć i te przecież proponuje. Budżet płacowy Arsenalu jest w tym roku większy niż budżet Chelsea Abramowicza... (za M.Zachodnym).

Aha, na defensywnego pomocnika (priorytet transferowy w lecie) czasu w okienku już nie starczyło, miękkie podbrzusze londyńczyków jakie było, takie jest, co udowodniła choćby Borussia – rozbijając w pył Arsenal w 1.kolejce LM. Borussia bez swoich najważniejszych ludzi – Hummelsa, Sahina, Reusa, Gundogana, Piszczka, Błaszczykowskiego..

Niby Arsenal wzmocnił nie tylko atak (Welbeckiem, czy Sanchezem), ale i obronę – młodym gniewnym Chambersem, oraz znającym ligę Debuchym. Tyle, że po oddaniu Vermalena, Jenkinsona i ucieczce Sagny, a w obliczu kontuzji Debuchego, czy Monreala ledwie blok obronny może sklecić.

Tak samo, jak i w obliczu kontuzji Giroud na szpicy zmuszony jest grać jedynym Welbeckiem, albo na siłę Sanchezem. A niby wzmocnił się Arsenal przed sezonem fachurą od przygotowania fizycznego z samej mistrzowskiej reprezentacji Niemiec, odpowiadając tym samym na krytykę pod adresem sztabu medycznego, że niebezpiecznie często w ostatnich latach wypadają co chwila gracze na niebezpiecznie długie miesiące. Co dziwniejsze – młodzi gracze o młodych, nie wyeksploatowanych jeszcze organizmach (Ramsey, Wilshere, Diaby, Walcott). Samo nasuwa się pytanie – jak dobrzy byliby, gdyby nie ciągłe ich wielomiesięczne urazy? (M. Okoński podaje, że w ostatniej dekadzie gracze z Emirates odnieśli 741 kontuzji, a np. Chelsea 498).

Co jednak z tego, że jest nowy szpec z Niemiec, skoro zanim na dobre ruszyła Premiere League, jeszcze przed startem Ligi Mistrzów, Kanonierzy tracą świeżo sprowadzonego obrońcę i podstawową opcję na szpicy (a może i jedyną?), którą z konieczności zastępować musi Welbeck, sprowadzony na ratunek w ostatnim dniu okienka, a o którym to transferze Wenger mówi, że gdyby przebywał w ostatnim dniu okienka w Londynie (a nie przebywał!), to do tego transferu by nie doszło… A mówimy przecież o, podobno, najlepiej zorganizowanym klubie na świecie, w którym nawet kolor klapek pod prysznicem precyzuje wewnętrzny regulamin.

Arsenal – sztuka interpretacji. Sztuka interpretacji absurdu.

Największy wygrany ostatniej kolejki, kiedy wszyscy z czołówki pogubili punkty, a chłopcy Arsene’a łatwo obili niespodziewanie rewelacyjną Aston Villę 3:0. By już po kilu dniach przegrać u siebie z Southampton w Pucharze Ligi.

Kolejny akt już w sobotę – derby północnego Londynu z Tottenhamem. Na Emirates, na którym znów, po trzech latach zamrożenia, wywindowano ceny karnetów. Najtańsze kosztują już ponad tysiąc funtów. Najtańsze, dla porównania, na mistrza Anglii Manchester City – mniej niż trzysta. Zresztą ceny najdroższych karnetów siedemnastu ekip są mniej, niż te Arsenalu. Te najtańsze.     
    

wtorek, 26 sierpnia 2014

Lech Poznań. Spółka z ograniczoną (sportowo) odpowiedzialnością



Taka scena: mroźny poranek przy Bułgarskiej, zziębnięta wiara psioczy, bo kolejka do kas urosła do ponad kilometra i nawet ci, którzy przyszli ciemną nocą, i stoją już od kilku godzin, nadal czekają. Przyszli po to, by kupić bilet na mecz z Manchesterem City, wielu przyjechało spoza Wielkopolski. Nagle robi się ni to nerwowo, ni śmiesznie, kiedy ktoś rzuca, że wszystko idzie tak wolno, bo na każde dwie kasy przypada tylko jedna drukarka. 

Scena symbol, bo - nawet jeśli była to tylko plotka, a drukarek było tyle, co kas - dobrze obrazuje zasadę działania klubu pod rządami wronieckich działaczy (których w Poznaniu pieszczotliwie nazywa się "leśnymi ludźmi"). Zasadę mówiącą, że zawsze po kosztach, bez względu na wszystko. Zasadę, która raz budzi nerwowy uśmiech, jak przy tych drukarkach, raz niesmak, kiedy Robert Lewandowski, zamiast żegnać się z klubem, jak przystało na króla strzelców mistrzowskiego przecież sezonu, rzuca papierami i trzaska drzwiami prezesowych gabinetów - bo ci, kosztem gracza, chcieli przyciąć jeszcze parę euro na jego transferze do Dortmundu. "Nauczył się walczyć nie tylko na boisku, poradzi sobie za granicą" - próbują w żart obrócić sytuację włodarze, ale żart raczej słaby, bo podobnie słabe żegnanie zasłużonych graczy staje się w Lechu normą. Hernana Rengifo, najlepszego strzelca Lecha w historii meczów w europejskich pucharach, przesuwa się do Młodej Ekstraklasy, bo nie chce przedłużyć kontraktu na zaproponowanych warunkach. Bartek Bosacki, wychowanek i rodowity poznaniak, zdobywca mistrzostwa i krajowego pucharu, słyszy "do widzenia" tuż przed startem sezonu, po powrocie z urlopu. Od samego Jacka Rutkowskiego. Nikt nie pomyślał nawet o godnym pożegnaniu:

- To oczywiście prawo właściciela, musiałem się liczyć z taką decyzją. Ale mam zastrzeżenia do formy rozstania. Gdybym został poinformowany wcześniej, to mógłbym normalnie pożegnać się z kibicami. Wielka szkoda, że władze Kolejorza nie stworzyły mi takiej okazji. W Lechu zostawiłem wiele zdrowia i serca, nigdy się nie oszczędzałem, bo jest to dla mnie szczególny klub, zawsze najważniejszy - cytował piłkarza PS. - Jest mi strasznie przykro z powodu rozstania, ale staram się jakoś to wszystko poukładać [...] choć trudno się przyzwyczaić do myśli, że już mnie w Lechu nie będzie. A przecież już kilka tygodni temu przystałem na zaproponowane warunki nowej umowy, lecz odzewu nie było.

Trzej różni gracze - kończący karierę wychowanek, wschodząca młoda polska gwiazda, zagraniczna gwiazdeczka - trzy takie same pożegnania. Niezbyt fajne, delikatnie mówiąc. A jeszcze jest przypadek osobny, Piotra Reissa, też rozstającego się z klubem z przebojami.

To przykłady starsze, ale te najnowsze idą z podobnego klucza. Lech wymyślił sobie, że oprze rozwój klubu o wychowanków, ale ci wychowankowie, młodsi i starsi, co chwila z klubu uciekają, najczęściej -  co najboleśniejsze - do konkurencji z Legii. I znów, zdaje się, uciekają, bo chodzi o cyfry, gdyż w wizji włodarzy Lecha, chociaż zawiniętej w ładne opakowanie lokalnej tożsamości i tradycji, wychowankowie są relatywnie najtańsi. I najmniej trzeba im płacić. Tyle że, jak pokazuje przykład Bereszyńskiego, Lech chciał płacić możliwie jak najmniej. - Zaoferowali mi kontrakt i nawet po nim było widać, że klub nie do końca chce na mnie postawić - mówił piłkarz Weszło. Legia zaoferowała ponoć cztery razy więcej. I znów pojawiał się ten sam schemat - szantażowanie zesłaniem do Młodej Ekstraklasy, kuriozalne wypowiedzi zawiedzionego trenera Rumaka o tym, by Legia zajmowała się swoją młodzieżą i zostawiła poznańską w spokoju, wypowiedzi sugerujące, że sternicy Kolejorza nie bardzo odnajdują się w agresywnej kulturze piłkarskiego biznesu. Albo, że wymyślili sobie prowadzić go w swój chałturniczy sposób pozując na męczenników za każdym razem, gdy coś pójdzie nie po ich myśli. A i sama poznańska młodzież raczej trzymała stronę Bereszyńskiego, Karol Linetty twierdził, że oferta Lecha była dla kolegi obrażająca.

Sam Linetty, mający podpisać swój pierwszy profesjonalny kontrakt w momencie zamieszania z Bereszyńskim, standardów "wronieckich" doświadczył na własnej skórze. Gdy się ociągał (mówiło się o ofercie Legii) mógł przeczytać o rozgniewaniu i ultimatum Mariusza Rumaka: - Jeśli Karol do wyjazdu na zgrupowanie nie podpisze nowego, profesjonalnego kontraktu z Lechem, nigdzie z nami nie poleci - mówił dla sport.pl. W końcu podpisał, znacznie lepszy, niż pierwotnie wymyślili sobie działacze wystraszeni możliwością kolejnego odejścia utalentowanego wychowanka.

Paradoksalnie, radykalne dusigrostwo obraca się przeciw klubowi, a coś, co ma być oszczędnością, czyli zyskiem, w rzeczywistości staje się stratą. Jak z Bereszyńskim, którego chwilę po przechwyceniu Legia mogła sprzedać z wielokrotnym zyskiem dalej. I pewnie kiedyś sprzeda. Albo jak z Rudnevem, którego działacze sprowadzali w zastępstwo Lewandowskiego, zbrojąc się na eliminacje Ligi Mistrzów, tak długo, że z eliminacji zdążyli odpaść ze słabą Spartą Praga. A, że z Rudnievem w składzie mogło być inaczej pokazały mecze w LE, w których Lech rozbijał się aż miło. Pewności nie ma, ale chyba warto było podjąć biznesowe ryzyko i nie przeciągać transferu w nieskończoność, byle tyle zbić cenę, nadpłacić nawet, byle tylko zwiększyć szansę na dostanie się do ligomistrzowego skarbca. To największe kuriozum - i pułapka - logiki wronieckich działaczy - myślenie w kategoriach wydatku jako straty, bo prawdziwe straty przynoszą rzekome oszczędności.

I niepojęte jest, że taka strategia zrodziła się w głowie wytrawnego ponoć biznesmena, odnoszącego na polu pozasportowym finansowe sukcesy, Jacka Rutkowskiego, który podstawową zasadę każdego biznesu, że żeby zarobić trzeba najpierw zainwestować, powinien znakomicie znać. W Lechu wprowadza jednak strategię - włożyć jak najmniej, wyciągnąć jak najwięcej - która nawet w oszczędnym i obracającym w palcach każdą złotówkę Poznaniu budzi sprzeciw, bo to strategia, nawet jeśli finansowo do wybronienia, to sportowo samobójcza. A kolejny paradoks polega na tym, że nawet w Lechu mógł się nauczyć, że inwestycje się zwracają. Przejrzałem bilans transferów każdego sezonu pod rządami ludzi z Wronek. I tak (dane za transfermarkt.de, wszystkie kwoty w tysiącach euro, nie wymieniam wszystkich transferowanych piłkarzy):

1. 06/07 - przychodzi m.in, (za 250) Quinteros, który będzie przyciągał ludzi na trybuny, (za 80) Dima Injac, którego przez lata ludzie na trybunach będą bardzo szanować. Bilans: plus 720, bo odchodzi np. Wasilewski do Anderlechtu (800), czy niejaki Marcin Kuś (250) do Torpedo.

2. 07/08 - przychodzi Rengifo (200), czy Luis Henriquez grający do dziś (80), odchodzi np. Zakrzeski do Sion (300). Bilans: minus 300.

3. 08/09 - przychodzą czołowe postaci mistrzowskiego i europejskiego Lecha: Stilic (600), Arboleda (450), Lewandowski (380), wytransferowany zresztą potem rekordowo, także Buric (70), Peszko (za darmo). Ściąga się też niewypały: Golik (250), ś.p.Turina (200), Handzić (170), Salcinović (100). Bilans: minus 1,72 mln.

Ale ten minus, jeden jedyny znaczny, w dodatku będący fundamentem sportowych sukcesów, a więc także zarobków, szybko poprawiony w następnych, samych tłustych latach.

4. 09/10 - bilans: plus 2,1 mln. Głównie ze sprzedaży Murawskiego (3,20 mln). Przychodzą Krivets (430) i niewypały: Gancarczyk (300), Chrapek (230), Zapotoka (200), Kasprzik (175), Mikołajczyk (65). 

5. 10/11 - bilans: plus 2,35 mln. Głównie ze sprzedaży Lewandowskiego (4,75 mln) i Peszki (500). Wraca Murawski  (1 mln), przychodzi Rudnev (600), Ubiparip (600), Tshimbamba (300), Kiełb (250), Wołąkiewicz (125)

6. 11/12 - bilans: plus 20 tyś. Przychodzi Tonev (350), odchodzi Tshimbamba (300).

7. 12/13 - bilans: plus 3,18 mln. Głównie ze sprzedaży Rudneva (3,5 mln), odchodzi też Krivets (500). Przychodzą Hamalainen (410), Kebba Ceesay (210), Teodorczyk (125), Lovrencisc (100, wypożyczenie), Trałka (100)

8. 13/14 - bilans: plus 3,33 mln. Głównie ze sprzedaży Toneva (3,20 mln). Przychodzą Lovrencisc (100, wykupienie), Claasen (za darmo), Barry Douglas (za darmo), Arajurri (za darmo), Pawłowski (za darmo)

9. I sezon obecny, jeszcze nie wiadomo do końca, ale też tłusto na zielono, bo na dniach ma odejść Teodorczyk za 3-4 mln. A przyszli Keita (300), Jevtic (wypożyczenie). 

Wypisuje mniszo te wszystkie nazwiska i cyfry, by unaocznić, że decydenci z Bułgarskiej dążą do ekstremów - po stronie kosztów chcą być jak najbliżej zera, po stronie zysków chcą nieskończoności. Widzą Lecha jako okno wystawowe drugorzędnego (jak na standardy zachodnie) sklepu, w którym można wyłowić po okazyjnej cenie (jak na standardy zachodnie) dobry produkt. 3-4 mln euro za piłkarza to dla bogatszego świata inwestycja, w którą wpisana jest świadomość sporego ryzyka. Wypali - super. Nie wypali - trudno. A dla naszych klubów to kwoty kosmiczne. Dlatego im więcej na owym produkcie się zaoszczędzi, czytaj: wychowa, albo sprowadzi za darmo, tym większy potem zysk. I, co równie ważne, ryzyko finansowych strat przy nietrafionym wyborze maleje. Przykład Teodorczyka jest wymowny - sprowadzony za czapkę gruszek, sprzedany za midasową mannę. Dla działaczy priorytetem nie jest sprowadzenie gracza, który maksymalnie wzmocni zespół. Priorytetem jest sprowadzenie gracza, na którym będzie można możliwie najwięcej zarobić, wciskając go komu się da. A to nie zawsze idzie ze sobą w parze.

Lech, jak widać, zawsze zarabiał w transferowym bilansie, ale zarabiał mniej niż obecnie. Tyle, że kiedyś zarabiał sportowo. Wynik bilansu handlowego nie idzie w parze z bilansem sportowym. Bo jeśli kiedyś sprowadzał graczy za większą gotówkę, ryzykując więcej złych inwestycji, to zwracało się to na boisku. Za Stilica, czy Arboledę płacił, nie odsprzedał z zyskiem, w dodatku dał sute kontrakty, ale to przy nich sięgnął po mistrzostwo Polski, grał w europejskich pucharach, zapełniał kolosa w euro wieczory, kasował za transmisje, rozdmuchiwał klubowy marketing, rosła wartość marki. I mógł dostać się do Ligi Mistrzów. Można przypuszczać, że, znów: paradoksalnie, to w okresie mistrzostwa i nietrafionych transferów Zapotoki, Chrapka, Golika, czy Handzica (które to jednak transfery zostały na marginesie niewypałów, tych dobrych było znacznie więcej), postanowił wybitnie zradykalizować swoją zawsze oszczędną politykę. I dążyć do zera - jak poprzedniego lata, kiedy mimo sprzedaży Toneva praktycznie wszystkich graczy sprowadził za darmo.

Darmowi i wychowankowie - to ultra oszczędna wersja Lecha, który chciałby jednak utrzymywać niegdysiejszy poziom sportowy. A, o ile w bilansach transferowych wygląda to nieźle, to w wymiarze sportowym, a co za tym idzie, także przecież finansowym, bardzo źle. Wychowankowie mający być siłą napędową Lecha są mitem. Możdżeń odszedł (nie porozumiał się co do, wiadomo, nowych warunków), Drewniak to pomyłka, Kamińskiego ani nie udało się wytransferować, a od drzwi reprezentacji odbił się tak szybko, jak do nich zapukał, Drygasa pozbyto się lekką ręką, Kędziora to ledwie solidny wyrobnik. Pozostają Linetty i Kownacki, obaj mogą być filarami w przyszłości, o ile wcześniej nie wyemigrują.

Oszczędność nakazuje też pozbywania się doświadczonych graczy o wysokich kontraktach. Jak Murawskiego, Ślusarskiego, Arboledy. Tym sposobem została w Poznaniu drużyna bez właściwości - rokujących młodzieńców (Linetty, Kownacki), rodzimych rzemieślników (Trałka, Wołąkiewicz, Kamiński) i tabunu obcokrajowców, których marzy się wytransferować z zyskiem.

Lech stał się przedsiębiorstwem, w którym sport zszedł na dalszy plan. Najważniejsze są stabilne finanse, zbilansowany budżet, dobry (transferowy) interes. Tyle, że to droga donikąd, bo bez sukcesu sportowego klub obsuwa się także finansowo. Brak regularnej gry w europejskich pucharach, malejąca frekwencja, spadająca wartość marki - to wyniki oszczędnej polityki włodarzy, którzy mówią, że brak sukcesów sprawia, że Lech nie może sobie pozwolić na wydatki. Ale należałoby raczej zadać pytanie, czy brak wydatków nie sprawia, że Lech nie może sobie pozwolić na sukcesy?

I jak wszędzie, gdzie brak realnych wyników sportowych, tak i w Poznaniu czaruje się rzeczywistość pseudo osiągnięciami zastępczymi. A więc: zdrowa kondycja finansowa klubu (co z tego, skoro owa kondycja zmusza zespół do regularnego osłabiania), wybitna Akademia Młodzieżowa (co z tego, skoro regularnie zasila najgroźniejszego rywala, do pierwszego składu Lecha dostarcza tak graczy obiecujących, jak i buble), wybitnie sprzyjające warunki pracy dla trenerów, co ma być ewenementem, jak na standardy polskie, profesjonalnym ponoć podejściem (co z tego, skoro dawano czas Bakero i Rumakowi, aż rozłożyli zespół kompletnie, robiąc z niego pośmiewisko).

Szukanie zastępczych sukcesów, kultura wymówek i usprawiedliwień - to wymagało na ławce trenerskiej człowieka o odpowiednim profilu. I takim człowiekiem był Mariusz Rumak, magik ekwilibrystyki słownej zaprawionej w bojach, kiedy trzeba było szukać usprawiedliwień dla porażek i wyszukiwać zastępniki realnych osiągnięć. Co też nie raz absurdalnie się wykluczało - kiedy chwalił "pionierską" drogę klubu w promowaniu wychowanków, a potem - już po zwolnieniu - uskarżał się o to, że musiał wystawiać graczy, którzy zamiast na trening musieli biec do szkoły. Rumak - to bliźniacza twarz obecnego Lecha, sukcesy chce widzieć tam, gdzie inni widzą porażki; referując swoje dokonania akcentuje, że dwukrotnie zdobył wicemistrzostwo Polski (kiedy w rzeczywistości dwa razy je przegrał), ma doświadczenie w europejskich pucharach (ale w przegrywaniu w fatalnym stylu).   

A zamieszanie z nowym trenerem też jest zgodne z dotychczasowym kluczem. Amatorski brak alternatywy dla Rumaka nazywany jest lojalnością wobec trenera, któremu nie chciało się robić za plecami. Przedłużający się wybór - profesjonalnym podejściem i odpowiedzialnością, kiedy wiadomo, że znów rozchodzi się o monety. Skorża ma wciąż aktualny kontrakt z agencją menadżerską, z którą trzeba negocjować, Fornalik - rozpieszczony pezetpeenowskim kontraktem - za grosze w Poznaniu pracować nie będzie. A, że zespół gra bez trenera, już na starcie sezonu gubiąc czołówkę, to przecież mniej ważne. Ważne, że jesteśmy (tak przynajmniej twierdzimy) profesjonalni.

I pomyśleć, że miał Lech Złoty Róg. Mistrzostwo Polski. Europejskie puchary. Nowiuteńki stadion oddany w dzierżawę za bezcen. Ponad 40 tysięcy ludzi na trybunach, często zjeżdżających z całej Polski. Rozbujany marketing, pęczniejący budżet, dobrą prasę i konkurencję daleko za plecami. Zwłaszcza legijną, porozbijaną, skłóconą z własnymi kibicami, bez sensownego planu działania. Kto by pomyślał, że po kilku sezonach oba kluby zamienią się miejscami?

Bo dziś, zamiast nocnych kolejek do kas na mecze w Europie, pełnych, rozśpiewanych trybun i entuzjastycznej prasy mamy w Poznaniu "wychowawcze" rozmowy przy płocie, ciszę na trybunach, które milcząco protestują przeciw polityce klubu i poczynaniom piłkarzy, a jak już się odezwą, to z wulgarnymi komentarzami. A piłkarsko - europejskie pośmiewisko i krajowego średniaka.

Ps. Ale niby już prawie jest nowy trener i nowi napastnicy. Teodorczyka udało się wcisnąć Surkisowi z Dynama Kijów za rekordowe miliony euro. Zastępcy są już w drodze. Podobno Visnjakovs, a może Zachara. Albo Micanski. Wymowne: Rengifo - Lewandowski - Rudniev - Teodorczyk - Visnjakovs - a może Zachara, a może Micanski.

Droga Lecha Poznań.   
   




czwartek, 7 sierpnia 2014

Sport w kinie. Transatlantyk Festival



Uczta dla maniaków kina zaczyna się w piątek (8.08) w Poznaniu. I po raz pierwszy swój blok tematyczny na znakomitym Transatlantyku Jana Kaczmarka dostanie sport. Oddając głos organizatorom: 

Podczas trzech pierwszych edycji TRANSATLANTYK FESTIVAL POZNAŃ prezentowaliśmy najciekawsze filmy o tematyce rowerowej. Teraz zdecydowaliśmy się otworzyć także na inne formy aktywności…Pokażemy nie tyle sporty, co historie ludzi, dla których aktywność fizyczna i duch rywalizacji stały się naczelnymi ideami życia. Udowodnimy, że sport może wpłynąć na poszczególne jednostki, a oglądany na ekranie, potrafi być równie fascynujący, co na żywo. Kuratorem sekcji jest Lilia Majchrzycka”.

Będzie można zobaczyć między innymi:

Unstoppables, reż. Daniel Jariod: Unstoppables opowiada niesamowitą historię pełnych pasji kolarzy, którzy nazywają siebie "Zespołem Piratów". Film rozpoczyna się na barcelońskim Velodromie, gdzie wspólnie trenują członkowie zespołu, dysponujący różnymi warunkami, z różną motywacją i przyświecającymi im celami.Niektórzy trenują żeby zachować formę, inni dążą do zdobycia olimpijskiego złota. Wszystkich łączy ogromny optymizm, determinacja i wola walki o to, by nie poddawać się niepełnosprawności.

Pantani: Przypadkowa Śmierć Rowerzysty, reż. James Erskine: W 1998 roku Marco Pantani, najbardziej wyrazisty, ekstrawagancki i popularny kolarz swojej epoki, wygrał zarówno Tour de France, jak i Giro d'Italia. Zwycięstwo w katorżniczych wyścigach świadczyło o jego wielkiej wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Bohater milionów, okrzyknięty "zbawcą kolarstwa" w dobie skandali dopingowych degradujących tę dyscyplinę, 6 lat później umiera samotnie w tanim włoskim hotelu w wieku 34 lat. "Pantani: Przypadkowa Śmierć Rowerzysty" odkrywa zaskakującą prawdę o człowieku, który przeszedł drogę od wielkiej sportowej kariery po tragiczny jej koniec. Kombinacja materiałów archiwalnych, rekonstrukcji, oryginalnych wywiadów z kolarzem, jego rodziną, przyjaciółmi i rywalami (tu m. in. Bradley Wiggins, Evgeni Berzin oraz Greg Lemond). Opowieść o największym "wspinaczu" swojego pokolenia; człowiek kontra góra, sportowiec kontra system - oraz Marco Pantani kontra Marco Pantani.


Zjednoczony Istambuł, reż. Olli Waldhauer & Farid Eslam: Na całym świecie możemy zaobserwować akty obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec władzy.Czasami sojusze te są w stanie przełamać głęboko zakorzenione konflikty, aby zjednoczyć się dla wspólnej sprawy. Podczas ostatnich protestów w Turcji, zaistniał sojusz wyjątkowo niespotykany: pomiędzy kibicami Galatasaray, Fenerbahce i Besiktas (trzech drużyn ze Stambułu, grających w pierwszej lidze piłki nożnej). Znani na całym świecie z bezwarunkowego oddania swoim drużynom i nieustannej rywalizacji, która niejednokrotnie przemieniała się w gwałtowne starcia, ramię w ramię ścierali się na ulicach miast z policją.
Korzenie obecnego ruch protestu w Turcji sięgają wspólnej, obywatelskiej ochrony parku w Gezi w Stambule. Szybko jednak zamieniły się w ruch przeciwko rządzącej partii AK i premierowi Erdogana. Brutalna reakcja policji wobec pokojowych demonstrantów wywołała szeroki narodowy zryw jednoczący ekologów, działaczy politycznych ze wszystkich stron politycznych, zwykłych obywateli i ultrasów piłkarskich.
Wtedy stało się coś niezwykłego: w czasie demonstracji kibice rywalizujących drużyn piłkarskich, po raz pierwszy w historii zjednoczyli się dla wspólnej sprawy. Grupy ultrasów walczyły ramię w ramię przeciwko policji i wykorzystywały swoje doświadczenie ze starć pomagając innym protestującym budować barykady i ochraniać się przed gazem łzawiącym. Sojusz ten został nazwany: Zjednoczony Stambuł
"Istanbul United" daje "ekskluzywny" wgląd w hermetyczną subkulturę oraz przybliża przyczyny gniewu i niezadowolenia, które często są podobne do przyczyn zwykłych protestujących.



The Crash Reel, reż. Lucy Walker: To nie jest klasyczny dokument o sporcie. "The Crash Reel" to ważny głos w kwestii uprawiania tzw. sportów ekstremalnych. Punktem wyjścia "The Crash Reel" jest rywalizacja pomiędzy dwójką przyjaciół -Kevinem Pearce i Shaunem White, przygotowujących się do Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Vancouver. Stawiając sobie coraz to nowe wyzwania i eksperymentując z odważnymi trickami, Kevin ulega poważnemu wypadkowi. Mocny, bardzo osobisty obraz, który z jednej strony stawia poważne zarzuty dyscyplinie, jaką są sporty ekstremalne, a z drugiej jest wielkim ukłonem w kierunku osób, które te sporty uprawiają.



Pełen program sportowego bloku, zapowiedzi, trailery, dni i godziny emisji - tutaj: 

wtorek, 10 czerwca 2014

Największy nieobecny


Miałem nadzieję, że zagra jednak na mundialu, na mundialu u siebie w kraju. Piękne by to było zwieńczenie niebywałej kariery - jedno Mistrzostwo Świata przecież już zdobył, jako młodzian, obok Rivaldo i Ronaldo.

Jest najlepszym piłkarzem jakiego widziałem w życiu, bo nikt tak nie zbliżył futbolu to sztuki, nikt nie nadał piłce takiego szlifu artyzmu. Ani wytrenowany do granic możliwości Cristiano Ronaldo, ani genialny w powtarzalności Messi. Ronaldinho nie grał, raczej tańczył, łączył sport z sambą, baletem, czy czymkolwiek tam innym.

Można marudzić, że przebalował swoją karierę, mógł z niej wyciągnąć o wiele więcej, że nie był profesjonalistą, ale to wszystko bzdura. Grał tak, jak żył. Gdyby go zamknąć w zawodowy reżim treningowy, straciłby wszystkie swoje atrybuty, nie byłoby Ronaldinho, takiego, jakiego znamy. Wydaje się, że czerpał inspiracje z nocnych rajdów po mieście, przyjętych procentów, dyskotekowych parkietów. Tą frywolność, zabawę, taniec i radość przenosił potem na boisko. I wolność, której nic nie mogło ograniczać - ani na murawie, ani poza nią.

Z ogromnym sukcesem - to jego na stojąco oklaskiwała madrycka publiczność, kiedy w barwach Barcelony upokarzał na Santiago Bernabeu Real. Większy hołd dla jego talentu nie mógł być złożony.

Miał przebłyski jeszcze w Milanie, ale odrodził się na nowo na sportowej emeryturze, w lidze brazylijskiej. Zaokrąglony, spowolniały, ale ciągle z iskrą bożą wygrał z Atletico Mineiro Copa Libertadores, rok temu.

Lud chciał go zobaczyć na brazylijskim mundialu, ale nie było szans, by powołał go Scolari - technokrata, pragmatyk, racjonalista. Do Ronaldinho trzeba nutki szaleństwa, wyobraźni, łamania schematów. Scolari jest tego wrogiem. Dlatego nie łudźmy się, że zobaczymy Brazylię wybitnie ofensywną, improwizującą, zapierającą dech; przeciwnie - zobaczymy drużynę być może skuteczną, na pewno szczelną - ale raczej nudną.

Uhonoruję mojego bohatera skromnie, przy okazji startu Mistrzostw, na których nie zagra, a powinien, przypomnieniem dziesięciu jego wybitnych goli (choć i goli, i asyst, i dryblingów absolutnie wyjątkowych było znacznie, znacznie więcej).


Roonie - wish You were there.