niedziela, 25 maja 2014

Imperium kontratakuje


Po finale, dla Sport.pl, mała refleksja o wielkiej wygranej:

Czekali na tę noc bardzo długo. I przez cały ten czas śnili o dziesiątym triumfie, a w pogoni za marzeniem nie liczyli się z groszem. Stroili się, jak przystało na największych z największych, niemal wyłącznie po królewsku. Obsesja była tak wielka, że nie zawahali się nawet na ruch kontrowersyjny – zatrudnienie Jose Mourinho, którego styl pracy wybitnie nie szedł w parze z dostojeństwem klubu. Wszystko jednak na nic. Sen z czasem zmienił się w koszmar.

Katem bywał Lyon, była i Barcelona Guardioli, i Bayern, była też ostatnio Borussia. Choć przez te dwanaście lat od ostatniego triumfu, sezony ostatnie były najlepsze – docierał wszak Real do trzech półfinałów pod rząd. Tyle, że dla klubu, który Perez umeblował za ponad osiemset milionów wszystko, poza ostateczną wygraną, oznaczało przecież porażkę.

W Lizbonie w końcu ziścił się sen, a wygrana jest o tyle słodsza, że z odwiecznym, derbowym rywalem, rywalem, który rozkochał w sobie ostatnio pół świata. I była zemstą za upokorzenie sprzed dwóch lat, kiedy Atletico, niewygrywające derbów od dawien dawna, w końcu wygrało je w finale Pucharu Króla, na Santiago Bernabeu. A także wskazaniem miejsca hałaśliwym i rozrabiającym – używając języka sir Alexa Fergusona – sąsiadom. I jeszcze, w jakimś sensie, umniejszeniem ich sukcesów, bo wy może i wygraliście mistrzostwo Hiszpanii, dokonywaliście cudów przez cały rok, ale historia zapamięta, że przecież w sezonie, w którym to Real Madryt zdobył historyczną La Decimę, lejąc zresztą was samych w finale, jeszcze w takich okolicznościach. Może lepiej trzeba było się nie wychylać..

Niewiele zabrakło, by narracja była diametralnie inna, zabrakło dokładnie trzech minut. Atletico znów zagrało swoje – morderczo solidnie w defensywie, zabójczo skutecznie w ataku. Znów uczłowieczyło wybitne jednostki – Ronaldo z Balem niczym nie wyróżniali się na tle pozostałych. Nawet Casillas zdjął aureolę, niepotrzebnie przy stracie gola wychodząc do dośrodkowania. Ale los, i niezgoda na porażkę, dały Realowi w trzech ostatnich minutach to, czego dać nie chciały przez 12 ostatnich lat. W dogrywce zadanie decydujących ciosów przez Real wydawały się nieuchronne – Atletico nie miało już czym oddychać.

Dla Królewskich La Decima smakuje wyjątkowo, bo ograli derbowego rywala w tak dramatycznych okolicznościach. Walczyli gracze Simeone cały sezon z własnymi demonami – mitami cierpiętników, przegrywaczy, pechowców. Byli blisko, ale Real odbudował je na nowo, powrócą ze zdwojoną siłą.

Jest też to wyjątkowa historia trenerska. Znam kibiców Barcelony, którzy na wieść, że Ancelotti idzie do Realu chcieli sami go pod madryckie szatnie zawozić, byleby na pewno tam dotarł, w Paryżu jego odejście przyjęto z ulgą. Miał być gwarantem porażek, zwłaszcza, że przejmował zespół po Mourinho, a kto przejmuje zespół po Mourinho sam ponoć zakłada sobie pętlę.

Ale Ancelotti dokonał tego, czego nie udało się wielu jego poprzednikom. Niby pogodził wszystkich ze wszystkimi, wygasił wszelkie możliwe pożary, nawet z tym największym – Ikerem na ławce rezerwowych, ale Ikerem – o paradoksie! – zdobywającym na murawie La Decimę. Chociaż największą zasługą Włocha jest być może to, że nic w sumie pewnego nie wiemy – czy wygasił na pewno? Co myśli Casillas? Kto się z kim lubi, a kto czubi? Bo pod Ancelottim zawisła nad Realem zmowa milczenia – jego zawodnicy przestali jawić się, jako zbiorowisko celebrytów latających z każdą bzdurą do mediów, a stali się zawodowcami najwyższej próby.

Może dlatego, że Włoch jest sam trochę, jak Real Madryt. Trener skrajności – możemy mu pamiętać, że właśnie czwarty raz zagrał w finale, wyrównując tym samym rekord kilku innych trenerów, że wygrał Ligę Mistrzów po raz trzeci, ale możemy też pamiętać mecze traumy – jak finał z Liverpoolem, czy porażka w słynnym rewanżu z Deportivo. Może i kluczem jest faktycznie ten legendarny spokój Włocha, spokój i chyba skromność, bo gdyby miał jęzor Mourinho, to triumf Realu przykryłby całkowicie samym sobą. Jakby nie było – romans Ancelottiego z Realem wygląda na flirt idealny.

Europejski mistrz jest dziś jeden, europejski trener też. Stary wyga pokonał w tym sezonie młodych gniewnych - Kloppa, przechytrzył też Guardiolę, przed chwilą zaś zdławił rebelię Simeone. Czas w końcu zacząć go szanować tak, jak na to zasługuje.          

sobota, 24 maja 2014

Ostatnia bitwa gladiatorów Simeone


Sport.pl wyszedł z konkursem na zapowiedź finału, napisałem na wariata w ostatniej chwili i wygrałem. Siedzę dzięki temu właśnie w ichniejszej redakcji, w finałowy wieczór, i obserwuję, jak się to wszystko robi od wewnątrz. Tekst poniżej.

***

Warto ich posłuchać, żeby zrozumieć, kim są. „We are underdogs, we are gladiators” mówił Tiago po rewanżu z Chelsea. Ludźmi odrzuconymi, upokorzonymi, zmarginalizowanymi, ale – jak gladiatorzy Spartakusa – powstającymi przeciw takiemu porządkowi świata, który skazuje ich na wieczne usługiwanie. Na oddawanie punktów, piłkarzy, dostarczanie rozrywki. Na życie w nędzy, na marginesie pięknego i wystawnego świata, w którym salony są tyleż niedostępne, co wrogie – niosą tylko ból i upokorzenie. Przeciwko takiemu porządkowi świata powstali, porządkowi, który miał być przecież wieczny. I to powstanie ma swoje symboliczne twarze, obok Diego Simeone, także Davida Villi, bo to on przybył w szeregi buntowników wygnany z salonów, by na salonach zrobić miejsce Neymarom i innym bożkom. Oddany za garść drobnych.

To Villa mógł być inspiracją, by powstanie, trwające już przecież od jakiegoś czasu, ale tlące się gdzieś na obrzeżach Imperium, przenieść w Imperium same serce. Bo zaczęli ludzie Simeone nadgryzać porządek tam, gdzie sił im tylko starczało – na europejskim drugim tle. Wygrali Ligę Europejską, po pół roku pracy El Cholo, zaraz potem pobili w Superpucharze Europy Chelsea. W następnym sezonie ligowym usadowili się za wiadomymi panami hiszpańskiego świata, ale też przed całą resztą tła, rozlokowywali się w wygodnych pozycjach do ataku. I zaatakowali na koniec sezonu, nie mogąc jeszcze wygrać całej bitwy, wygrywali starcia pomniejsze, ale symboliczne, tak, by wydźwięk sukcesów był jak największy – wygrali finał Pucharu Króla. Bijąc odwiecznego rywala dominanta – sam Real Madryt. Bijąc go na Santiago Bernabeu, na oczach zszokowanej gawiedzi z salonów, na odchodne Jego Wysokości Jose Mourinho. Mocniej i wyraziściej się nie dało, w dodatku po raz pierwszy od 14 lat wygrali derby. Wojnę może jeszcze przegrywali, ale echa pojedynczych wygranych bitew ciągnęły się daleko. I dodawały sił.

A w tym sezonie zaatakowali już w samo serce. Obili raz jeszcze Real na Santiago Bernabeu, szli cały sezon łeb w łeb z potęgami. Zmienili strategię, pomniejsze bitwy (Superpuchar Hiszpanii, Puchar Króla) mogli oddawać, koncentrowali ułomniejsze siły na bitwy kluczowe. I nie wystarczała im sama Hiszpania, tu sukces, i tak przecież ogromny, byłby tylko połowiczny. Rzucili też wyzwanie szczytom szczytów, salonom, gdzie jada się najobficiej, gdzie uczty są tylko dla najbogatszych – samej Lidze Mistrzów. Szli, jak burza, jako jedyni nie przegrali meczu, otworzyli drugi front rebelii, w samej stolicy stolic Imperium, stamtąd przecież wyrzucili lokalnych rywali – Barcelonę. A teraz został im Real.

Korzystali na niedocenieniu. Nawet przychylni im komentatorzy nazywali bandą, watahą, rozrabiakami, widząc sukcesy w najprymitywniejszej brutalności i sile. A to przecież wybitni stratedzy i teoretycy. Grają sercem i wiarą („Sukcesy osiągają nie lepsi, ale bardziej przekonani do tego, co robią” – Simeone), owszem, bazując na euforii i entuzjazmie, ale mają też szeroki wachlarz taktyczny. Jak trzeba, to bronią, jak trzeba, to wymyślnie atakują, dostosowują strategię do potrzeb chwili. Wyłamują się klasycznym opisom, bo łączą ogień z wodą – mogą klepać tiki takę, mogą też stawia autobus. Atletico – tiki-takobus.

I ciągle zaskakują – w rewanżu w ćwierćfinale z Barceloną, zamiast bronić dobrego wyniku, ruszyli na szańce rywala opętańczo. A po błyskawicznym zdobyciu pozycji, bronili zajadle, ale bronili twórczo, z ciągłym zagrożeniem dla rywala, stwarzając sobie więcej okazji niż on. Grają sercem, ale i chłodną głową, mądrością. Tam, gdzie mogą nadrobić braki, gdzie niwelowanie różnic zależy tylko od nich, tam osiągają mistrzostwo – jak przy stałych fragmentach gry, które opanowali do perfekcji. Wymowne, że tak strzelili ostatniego gola ligowego, gola dającego mistrzostwo na Camp Nou.

Są jak Spartanie Leonidasa, tak projektuje ich Simeone. To organizm zbiorowy i tylko zbiorowy, eksponowanie Diego Costy, jako gwiazdę, to kolejna zmyłka taktyczna, w którą chętnie wpadamy licząc, ile mniej szans mają bez niego. Mają dokładnie takie same, albo jeszcze większe – bo przeciwności tylko ich mobilizują, nakręcają, motywują, czynią jeszcze silniejszymi. Każda zła wiadomość z obozu Atletico, to fatalna wieść dla ich rywali – osłabienie czyni ich jeszcze silniejszymi, ból i cierpienie tylko nakręcają, co widać na też na murawie, rozmiłowanie są przecież w walce siłowej, wyniszczającej niby też dla nich samych. Kiedy padał Diego Costa w ostatnim ligowym akcie na Camp Nou - ich szansę tylko rosły, kiedy padał Arda Turan byłem pewien, że tego meczu nie przegrają. W ogóle ile razy mieli już paść i nie dać rady? A, ile razy mają nie dać rady, tyle razy wydają się silniejsi. Zastawiają pułapki na schematyczne o nich myślenia, dla nich im gorzej – tym lepiej. „Problemy mnie motywują” – mawia Simeone, więc błędem jest wskazywanie ich minusów, by docenić sukcesy. Oni żyją z własnych słabości, przekuwają je w siłę.

Bo Atletico robi bunt nie tylko w tabelach, oni idą dalej – rewolucjonizują totalnie, nawet pojęcia i teorie. Jeśli przegraliby finisz ligi, wpisaliby się w klasyczną konwencję – romantyczni buntownicy polegli w ostatniej bitwie kampanii, tracąc swoich liderów, możemy pisać poematy. Ale nie oni – buntują się przeciw wszelkim konwencjom, schematom, kliszą. Jeśli czerpią z mitu cierpiętniczego Atletico, to tylko twórczo, dla wygranej. Wygrywają po 48 latach Ligę Europy, po 17 latach Puchar Hiszpanii, po 18 ligę. Bazując na micie gorszych, uboższych, upośledzonych, ale tylko po to, by go zakłamać.

Przewartościowują mit indywidualizmu, bo są bohaterem zbiorowym, rzucającym wyzwanie bożkom w typie Ronaldo, czy Messiego, dlatego teoretyczny brak Costy ich nie osłabi, bo siłę czerpią tylko ze zbiorowości. Mówi się, że uczłowieczyli piłkę, ale to nieprawda. Uczłowieczyli rywali, sami zajmując ich miejsce – są bogami bez jednej twarzy. I bez ładnej twarzy – Atletico to piękno brzydoty. Nie na wybiegi i bilbordy.

Lubują się w rozbijaniu imprez najważniejszych, najbardziej wystawnych. Jak wtedy, gdy nie pozwolili odejść Mourinho choćby z jednym triumfem, w przegranym sezonie, upokorzyli rywali, ale upokorzyli i jego. Jak teraz, kiedy nie pozwolili Barcelonie uratować sezonu, na jej stadionie, w ostatniej kolejce. Jakby projektowali to tak, by nie zdobyć ligi wcześniej, bo nie miałoby to aż takiej wymowy, jak na Camp Nou.

Została im impreza najważniejsza. Tu nie chodzi tylko o finał Ligi Mistrzów, chodzi też (a może przede wszystkim?) o Real i La Decimę. To najlepszy z możliwych rywali dla buntu Atletico. Najbardziej symboliczny. Rebelia zatoczyła koło – rozpoczęła się w Europie, na jej obrzeżach, rozpaliła się Hiszpanii niosąc zgubę panom, teraz ogień dotarł na sam szczyt szczytów, do Lizbony (choć chciałoby się napisać – do Rzymu). Buntownicy Simeone dotarli do kresu, bo tam stoi ich rywal największy, derbowy, wielkopański i arystokratyczny, ponadziemsko galaktyczny, z obsesją La Decimy, która to obsesja kosztowała go euro liczone w ponad miliard. I trwała latami. Lepszej scenerii dla wojowników z Vicente Calderon być nie może, obficiej zaprawionej kolacji nie mogą zepsuć, bardziej symbolicznej bitwy wygrać już się nie da.

Jeśli im się powiedzie – rewolucja dobiegnie końca. I wygra. Ktoś powie, że nie obali istniejącego porządku, nie zachwieje kolosami, co najwyżej chwilowo rozdrażni, ci wrócą jeszcze potężniejszej, a zwycięzcy przeminą tak szybko, jak się pojawili. Nic bardziej mylnego, bo – choć potęga Atletico zniknie szybko – to da świadectwo, że każdemu pokrzywdzonemu może się udać, w każdej chwili będzie mógł wygrać. Wygrać totalnie. I to będzie zachwianie porządku ponadczasowe.   

wtorek, 6 maja 2014

Najlepsza pierwsza runda in history


Niesamowity sezon piłkarski mamy w Anglii, niebywały w Hiszpanii, więc i za oceanem nie pozostają dłużni w sporcie, w którym można dotykać piłki ręką. W NBA właśnie skończyła się pierwsza runda playoff, runda, jakiej w historii nie było. Najwięcej zwycięstw wyjazdowych ever, najwięcej dogrywek ever, najwięcej siedmiomeczowych batalii ever. Nie liczyło się rozstawienie, kto z przewagą parkietu, kto kandydatem do tytułu, a kto ledwo awansował. Niemal każda rywalizacja szła na noże.

Jako że mecze idą po nocach i nieliczni mogą je śledzić – postanowiłem zarchiwizować historyczną rundę z mniszą dokładnością i zostawić na blogowych kartach dla siebie i potomnych, łącznie z multimedialnymi perełkami na pamiątkę.

Ledwie uszli z życiem, najlepsi po rundzie zasadniczej, San Antonio. Pierwszy mecz z Dallas, które z trudem do playoff awansowało, wygrali, mimo kłopotów. Drugi już przegrali. W trzecim Dallas wyszło na prowadzenie po rzucie w ostatniej akcji meczu weterana Vinca Cartera, tym rzucie:


Zapomniany już nieco i kończący pomału karierę Vince w całej serii grał wyjątkowo. – On myśli, że znów jest w Toronto? – pytali jankescy komentatorzy wspominając najlepsze lata Cartera. Postawieni przed ścianą weterani z San Antonio wygrywają w Dallas na 2:2. Potem u siebie na 3:2, ale Dallas uchodzi z życiem i wygrywa na 3:3 dwoma punktami. W kluczowym meczu stare wygi Spurs rzucają z niespotykaną, blisko 70-procentową skutecznością, i eliminują Maverics. – Bałem się, nie wiedziałem już, co zrobić, by ich dobić – mówił Popovich. – Zawsze wracali. Znów decydują dinozaury – Parker, Ginobili, Duncan. Nie rdzewieją, ale Dallas upuściło im mnóstwo krwi. 

A grał  przecież pierwszy zespół z ósmym.

Tak samo na Wschodzie. Pierwsza Indiana wygrywa ledwo ledwo. Przegrywa u siebie już w pierwszym meczu z Atlantą. Potem na treningu biją się między sobą Lance Stephenson z Evanem Turnerem. Wygrywają mecz na 1:1, ale Atlanta ma przewagę własnego parkietu, wygrywa na 2:1. Indiana pod ścianą, ale ślizga się w meczu nr 4, 2:2. Powrót do Indiany i znów wygrywają goście, 2:3. Mają mecz u siebie na awans i Atlanta przegrywa w końcówce. 3:3. Indiana zamyka serię w ostatnim meczu. Awansuje. Ledwo, ledwo. 

A grał pierwszy zespół z ósmym.

Lecimy dalej. Kandydat do tytułu, z pewnym MVP sezonu Kevinem Durantem, i Memphis, które w ostatniej chwili weszło do playoff. 1:0 po pierwszym meczu, ale w drugim niezłomni Grizzlies idą po remis. Dzieją się rzeczy niebywałe - Durant w końcówce rzuca za cztery.


Ale to goście po dogrywce wygrywają. Następny mecz znów cuda – w podobnej końcówce za cztery rzuca tym razem Westbrook. Znów dogrywka. I znów Memphis zwycięża, i wychodzi na 2:1. Krytyczny kolejny mecz, OKC musi wygrać, lecz gospodarze jeszcze minutę przed końcem prowadzą pięcioma punktami, ale bohaterem zostaje rezerwowy Oklahomy Reggie Jackson, który najpierw doprowadza do dogrywki, potem ją wygrywa. 2:2. Trzy dogrywki z rzędu w trzech kolejnych meczach. Powrót do Oklahomy i ostatni, zwycięski rzut gości już po czasie. Znów dogrywka. Tam ostatni, zwycięski rzut gospodarzy już po czasie. Znów Grizzlies prowadzą 3:2. Mają mecz u siebie, ale przegrywają. W decydującym meczu wygrywa Oklahoma.

7 meczów też w parze Clippers – Golden State. Tu najpierw wygrywają goście, potem remis. Na 2:1 wychodzą Clippersi w Golden State, mimo szalonych rzutów za 3 rewelacyjnego Currego w końcówce. Potem wybucha skandal z rasiolskimi wypowiedziami właściciela Clippers. Koszykarze wychodzą na parkiet z zasłoniętym logo drużyny, trener Doc Rivers nie zgadza się na rozmowę z miliarderem. LAC przegrywa. Jest 2:2. Powrót do Miasta Aniołów. Liga nakłada zakaz halowy na prezydenta Clippers (to możliwe chyba tylko tam – właściciel nie może przyjść na mecz swojej drużyny, nie może już nigdy - dostaje dożywotni zakaz, a liga uruchamia procedurę zmuszenia go do sprzedaży klubu..) Clippersi wygrywają na 3:2, ale przegrywają na 3:3. W ostatnim meczu przechodzą dalej.

Cuda też w najciekawszej parze Houston – Portland. Niżej notowani Blazers wygrywają w gościach na 1:0 po dogrywce, a potem dokładają drugie zwycięstwo na wyjeździe. Ponad czterdzieści punktów rzuca w obu meczach Aldridge, gracz – fenomen, połączenie Karla Malone’a, Shaqa i Dwighta Howarda. Ale, że wszystko stoi na głowie, to przegrywają, znów po dogrywce, u siebie na 1:2, a bohaterem zostaje gracz niemal anonimowy, debiutant Daniels z głębokich rezerw. Potem, wiadomo, po dogrywce wychodzą na 3:1, Houston wyciąga na 3:2, w decydującym meczu w Portland obie ekipy idą łeb w łeb, Howard robi wszystko, żeby nie odpaść, rzuca w końcówce 13 punktów z rzędu, Houston na sekundę przed końcem, po olbrzymim zamieszaniu, wychodzi na prowadzenie. Zostaje 0,9 sekundy. Kamery kierują się na niejakiego Damiana Lilarda, gościa, który pierwszy raz w życiu gra w playoff, w ogóle drugi rok jest w lidze, ale od pierwszego swojego meczu jest liderem drużyny. Amerykanie mówią na niego – young weteran, bo od pierwszego rzutu na zawodowym parkiecie wygląda, jakby był tam od zawsze. Jako rozgrywający jest mózgiem – podejmuje same, albo prawie same dobre decyzje, wygląda jakby nie miał układu nerwowego, a ma ledwie 23 lata. Jankesi mówią: „cold blood”. Już w sezonie regularnym piłka w decydujących momentach trafiała do niego, a ten rzutami ostatniej akcji wygrał bodaj cztery mecze, w playoff podobnie, brał ciężar gry na siebie w najważniejszych momentach serii. Więc nie mogło być inaczej.


0,9 sekundy. Po raz pierwszy w historii o awansie decyduje zamykająca serię trójka. Damian Lillard – drugoroczniak. Ale całe Portland niebywałe – może w tym sezonie namieszać.

Washington z Gortatem, jako niżej rozstawieni, obijają Chicago. Dwie wygrane na wyjeździe, porażka u siebie. Potem znów dwie wygrane i 4:1. Gortat to jest w NBA ktoś, naprawdę ktoś (o tym osobna notka będzie). Robi ogromną czarną robotę, a Wizards wyglądają kapitalnie – młodzi, silni, wybiegani i piekielnie utalentowani połączeni z rutyną Marcina, Andre Millera, czy znakomitego Nene. Mogą jeszcze na tym Wschodzie porozrabiać

Na koniec niżej rozstawiony Brooklyn z Toronto. Wygrywa pierwszy mecz na wyjeździe, do wygranej prowadzi ich – a nie mówiłem? – Paul Pierce. Na samym początku rzuca sześć punktów, potem przez cały mecz nic, ale gdy decyduje się wynik zdobywa kolejnych dziewięć oczek. Big Time Player. Potem obie ekipy leją się aż miło, decyduje siódmy mecz w Toronto. Brooklyn ma go pod kontrolą, która jednak wymyka się w końcówce, Toronto zbliża się na odległość punktu, kiedy Pierce traci piłkę w przedostatniej akcji meczu Raptors mają ostatnią akcję serii, która może dać im awans. Ale wtedy Pierce robi to:


Block of the season dla Nets. Zazwyczaj rzutami dawał awanse swoim drużyną, teraz akcją obronną. W następnej rundzie na Pierce'a czeka sam król James.

Tylko przy Miami bez emocji. Obili Charlotte 4:0, po cichu, niezauważenie, idą po czwarty finał z rzędu. A król gra mecze sam ze sobą. W jednym ze spotkań z drużyną Michaela Jordana prowokuje samą legendę, patrzcie uważnie, gdzie patrzy LeBron:


Na 8 par 6 kończy się wynikami 4:3. I to liderzy po sezonie zasadniczym się męczą. Wchodzą trzy ekipy niżej rozstawione – dwie z nich nie potrzebują nawet siedmiomeczowej rywalizacji. Multum wygranych na wyjeździe, wiele meczów na styku. Jak dla mnie playoff mogłyby się już skończyć, było wszystko.

A to przecież dopiero początek. 

NBA – where amazing happens.

Ps. Ciąg dalszy nastąpi? Właśnie zaczęła się druga runda. Rozstawiony z piątką Waszyngton pojechał do liderów Wschodu z Indiany. Wygrał, a jakże, pierwszy mecz. 1:0 dla ekipy Gortata.