Nigdy
dość powtarzania, że losowania są tak samo klawe, jak mecze. I samo losowanie,
kiedy można sobie dobudować opowieści do meczów nadchodzących, ale i czekanie
na losowanie, kiedy różne kombinacje par budują różne opowieści.
Dlatego
nie pasowało mi w półfinałach Atletico. Bo tak: mogło być El Classico, a po
ostatnich tylko szaleniec może powiedzieć, że nie chce więcej i więcej Gran
Derbi. Mógł być powrót najsłynniejszego dziecka Barcelony – Pepa Guardioli – do
domu, tym razem jako przywódca wrogiego obozu, który to obóz w dodatku
wychłostał Barcelonę w półfinale w poprzednim sezonie. I w którym Guardiola, jak przed chwilą w Barcelonie, buduję drużynę zjawiskową; czy
raczej – gdzie przeniósł swoją ideę futbolu bez granic. Mogła być w końcu kolejna mityczna walka dobra ze złem. Raz jeszcze Mourinho starłby się z
Katalończykami.
Ale
i tak jest klawo.
Na
drodze do pierwszej w dziejach obrony Ligi Mistrzów przez Bayern staje Real
Madryt, mający obsesję decimy. Guardiola kolejny raz ze swoim autorskim projektem pojawia się na drodze Madrytu. Jak wtedy z Barceloną, kiedy podobno najlepszy
Real w historii upokarzany był regularnie. Teraz kolejny raz o Realu mówi się jako o
zespole prawie doskonałym i znów drogę do finału może zagrodzić zespół unoszący
się ponad murawą, zaprojektowany przez katalońskiego wizjonera. Ale Bayern z
tak trudnym rywalem jeszcze się nie mierzył – potyczki z Anglikami (Arsenal,
ManU) można traktować jako rozgrzewkę. Gdyby oba zespoły starły się miesiąc
temu mówilibyśmy o pojedynku ideałów, ale teraz na obu obrazach pojawiły się
rysy. Bayern nie przespacerował się wcale po połamanym Manchesterze. W lidze też przyszło
odprężenie, to może by największy ból głowy Guardioli – on chce swoich ludzi
widzieć maksymalnie skoncentrowanych ciągle, cały czas podtrzymywać we wrzeniu,
rozprężenie to w jego opinii niebezpieczeństwo wyjątkowe. Real z kolei jeszcze
chwilę temu prężył się na szczycie w Hiszpanii, a teraz jest tam ledwie trzecią
siłą, która omal nie przeżyła katastrofy w Dortmundzie.
O
ile ta para ma większy ciężar gatunkowy, to ta druga – Atletico z Chelsea –
zapowiada się ciekawiej piłkarsko. Spotykają się dwa zespoły podobne, które od
posiadania piłki wolą kontrolę przestrzeni, żelazną obronę, dyscyplinę
taktyczną i morderczą walkę w środku pola, skąd, po przechwytach, zazwyczaj
wyprowadzają błyskawiczne ataki. Siła obu ekip tkwi w tym, że nie zależą od
jednostek, nawet najwybitniejszych. W rewanżu z Barceloną nie zagrali dwaj najważniejsi
ludzie Simeone – Arda Turan i Diego Costa. W zasadzie nie do zauważenia. Bo
klika z Madrytu – podobnie jak ta z Londynu – siłę czerpie z doskonałej
organizacji całości, z kolektywnej roboty, ze zdyscyplinowanego poruszania się
całych formacji wedle ściśle ustalonego planu. Jeśli chcieć szukać gwiazd
mających wpływa na wynik – to trzeba to robić na obu ławkach trenerskich, to osobowości
szkoleniowców, a nie piłkarzy, dominują zespół i mają największy wpływ na jego
obraz. Obaj trenerzy to energetyczni szamani, w dodatku taktyczni detaliści,
którzy marzą o zaplanowaniu każdego drobiazgu, ograniczający rolę przypadku do
minimum. I obaj są największymi gwiazdami swoich zespołów.
Nie
pokuszę się o wskazanie faworytów, bo, jak na moje, ich tu nie ma. I nie ważne,
jakie rozstrzygnięcia zapadną – finał zapowiada się fenomenalnie. Derby
Madrytu? A może po raz kolejny spotkają się starzy wrogowie – Mourinho i
Guardiola – zaraz po zmianie środowisk. I znów Portugalczyk stanie przed szansą
wetknięcia kija w szprychy guardiolowego perpetuum mobile. Albo jeszcze
inaczej: Mourinho spotyka w finale starych znajomych z Madrytu, których sam do
finału doprowadzić nie umiał. I szczególnie Ikera, którego tak skutecznie osadził
na ławce, że do dziś nie może się z niej podnieść. Wstaje tylko na wybrane
wieczory, jak na przykład ten w finale Ligi Mistrzów. A może po raz kolejny
Atletico stanie przed zadaniem niemożliwym – powstrzymania Bayerny przed obroną
tytułu. Niemożliwym – czyli takim, jakie gladiatorzy Simeone lubią najbardziej.