wtorek, 22 kwietnia 2014

Ostatnia prosta


Nigdy dość powtarzania, że losowania są tak samo klawe, jak mecze. I samo losowanie, kiedy można sobie dobudować opowieści do meczów nadchodzących, ale i czekanie na losowanie, kiedy różne kombinacje par budują różne opowieści.

Dlatego nie pasowało mi w półfinałach Atletico. Bo tak: mogło być El Classico, a po ostatnich tylko szaleniec może powiedzieć, że nie chce więcej i więcej Gran Derbi. Mógł być powrót najsłynniejszego dziecka Barcelony – Pepa Guardioli – do domu, tym razem jako przywódca wrogiego obozu, który to obóz w dodatku wychłostał Barcelonę w półfinale w poprzednim sezonie. I w którym Guardiola, jak przed chwilą w Barcelonie, buduję drużynę zjawiskową; czy raczej – gdzie przeniósł swoją ideę futbolu bez granic. Mogła być w końcu kolejna mityczna walka dobra ze złem. Raz jeszcze Mourinho starłby się z Katalończykami.

Ale i tak jest klawo.

Na drodze do pierwszej w dziejach obrony Ligi Mistrzów przez Bayern staje Real Madryt, mający obsesję decimy. Guardiola kolejny raz ze swoim autorskim projektem pojawia się na drodze Madrytu. Jak wtedy z Barceloną, kiedy podobno najlepszy Real w historii upokarzany był regularnie. Teraz kolejny raz o Realu mówi się jako o zespole prawie doskonałym i znów drogę do finału może zagrodzić zespół unoszący się ponad murawą, zaprojektowany przez katalońskiego wizjonera. Ale Bayern z tak trudnym rywalem jeszcze się nie mierzył – potyczki z Anglikami (Arsenal, ManU) można traktować jako rozgrzewkę. Gdyby oba zespoły starły się miesiąc temu mówilibyśmy o pojedynku ideałów, ale teraz na obu obrazach pojawiły się rysy. Bayern nie przespacerował się wcale po połamanym Manchesterze. W lidze też przyszło odprężenie, to może by największy ból głowy Guardioli – on chce swoich ludzi widzieć maksymalnie skoncentrowanych ciągle, cały czas podtrzymywać we wrzeniu, rozprężenie to w jego opinii niebezpieczeństwo wyjątkowe. Real z kolei jeszcze chwilę temu prężył się na szczycie w Hiszpanii, a teraz jest tam ledwie trzecią siłą, która omal nie przeżyła katastrofy w Dortmundzie.

O ile ta para ma większy ciężar gatunkowy, to ta druga – Atletico z Chelsea – zapowiada się ciekawiej piłkarsko. Spotykają się dwa zespoły podobne, które od posiadania piłki wolą kontrolę przestrzeni, żelazną obronę, dyscyplinę taktyczną i morderczą walkę w środku pola, skąd, po przechwytach, zazwyczaj wyprowadzają błyskawiczne ataki. Siła obu ekip tkwi w tym, że nie zależą od jednostek, nawet najwybitniejszych. W rewanżu z Barceloną nie zagrali dwaj najważniejsi ludzie Simeone – Arda Turan i Diego Costa. W zasadzie nie do zauważenia. Bo klika z Madrytu – podobnie jak ta z Londynu – siłę czerpie z doskonałej organizacji całości, z kolektywnej roboty, ze zdyscyplinowanego poruszania się całych formacji wedle ściśle ustalonego planu. Jeśli chcieć szukać gwiazd mających wpływa na wynik – to trzeba to robić na obu ławkach trenerskich, to osobowości szkoleniowców, a nie piłkarzy, dominują zespół i mają największy wpływ na jego obraz. Obaj trenerzy to energetyczni szamani, w dodatku taktyczni detaliści, którzy marzą o zaplanowaniu każdego drobiazgu, ograniczający rolę przypadku do minimum. I obaj są największymi gwiazdami swoich zespołów.

Nie pokuszę się o wskazanie faworytów, bo, jak na moje, ich tu nie ma. I nie ważne, jakie rozstrzygnięcia zapadną – finał zapowiada się fenomenalnie. Derby Madrytu? A może po raz kolejny spotkają się starzy wrogowie – Mourinho i Guardiola – zaraz po zmianie środowisk. I znów Portugalczyk stanie przed szansą wetknięcia kija w szprychy guardiolowego perpetuum mobile. Albo jeszcze inaczej: Mourinho spotyka w finale starych znajomych z Madrytu, których sam do finału doprowadzić nie umiał. I szczególnie Ikera, którego tak skutecznie osadził na ławce, że do dziś nie może się z niej podnieść. Wstaje tylko na wybrane wieczory, jak na przykład ten w finale Ligi Mistrzów. A może po raz kolejny Atletico stanie przed zadaniem niemożliwym – powstrzymania Bayerny przed obroną tytułu. Niemożliwym – czyli takim, jakie gladiatorzy Simeone lubią najbardziej. 

piątek, 18 kwietnia 2014

Money time


W Wielką Sobotę rusza decydująca faza rozgrywek NBA, pokusiłem się więc o ogólne refleksje, bez wskazywania faworytów i prognozowania, kto kogo, o najlepszej koszykarskiej – a może w ogóle o najdoskonalszej sportowej? – lidze świata.

Zanim o tych, co zagrają, słówko o nieobecnych.

Po raz pierwszy w historii ligi nie wystąpią w decydującej fazie ani Boston Celtics, ani Los Angeles Lakers, ani New York Knicks. Bostończycy są w fazie przebudowy, ich starzy mistrzowie służą doświadczeniem gdzie indziej (został jedynie zjawiskowy Rajon Rondo), który w dodatku dopiero w połowie sezonu wrócił po długiej kontuzji. Lakersi – było do przewidzenia – najgorszy sezon od lat. Nieobecny Kobe Bryant udowodnił swoją nieobecnością, że ma kluczowe znaczenie dla wyników drużyny. W zeszłym sezonie Kobe wciągnął za uszy, równie słabych Lakersów, do playoff. Jego heroiczne wyczyny z końcówki zeszłego sezonu przejdą do legendy. Heroizm w dodatku okupiony kontuzją. Leciwy już gwiazdor, ciągnący zespół niemal w pojedynkę, tak wyeksploatował organizm, że ten w decydującej fazie odmówił posłuszeństwa, a Kobe, w zeszłorocznym playoff, do którego tak szalenie dążył, w ogóle nie zagrał. A po półrocznej przerwie, w połowie tego sezonu, kontuzja zaraz się odnowiła. Osierocony zespół nie miał szans. Mizeria Knicksów też zatrważająca, co o tyle dziwne, że skład jest pełen talentów. Małym usprawiedliwieniem są kontuzje – praktycznie przez cały sezon ktoś wypadał, trener Woodson co chwila zestawiać zespół musiał inaczej. Nie wiadomo, czy na kolejny rok zostanie nowojorski gwiazdor Carmelo Anthony, wokół którego budowano drużynę. Melo chce mieć gwarancję grania w zespole, który ma szansę rywalizacji z najlepszymi, a taką ekipę ma budować legendarny Phil Jackson, który pod koniec sezonu został prezydentem klubu.

Nie zagra w playoff również była drużyna Marcina Gortata, Phoenix Suns. Ekipa grająca najefektowniejszą, obok Golden State, koszykówkę, niemal do końca biła się o awans. I była największą rewelacją rozgrywek – przed sezonem skazywani na ostatnie miejsca zachwycili publikę dynamiczną, żywiołową i ofensywną grą. W składzie ma mnóstwo młodych, piekielnie utalentowanych graczy, których znakomicie poukładał Jeff Hornacek, były świetny koszykarz Utah Jazz, trenerski debiutant. Słońca nie awansowały przez siłę Zachodu – z takim bilansem (48-34) na Wschodzie uplasowaliby się na trzecim miejscu! Są dopiero czwartym zespołem w historii, który nie awansował do playoff z bilansem 48+.

Główne pytanie – czy Miami trzeci raz z rzędu sięgną po tytuł? Czy zagrają po raz czwarty z kolei w wielkim finale? Jak na moje – będzie cholernie trudno. Oddali pierwsze miejsce na Wschodzie Indianie, czyli ekipie, która jako jedyna w ostatnich latach próbuje się im przeciwstawić w Eastern Conference. Stracili więc ewentualną przewagę parkietu w finale konferencji. A jeśli chodzi o Zachód – to lepszy bilans mają tam nie tylko San Antonio Spurs, ale także Oklahoma i Clippersi, a taki sam – Houston i Portland.

Wiele zależy od tego, w jakim zdrowiu będzie Dwyan Wade. Już w poprzednim sezonie borykał się z problemami, w tym sezonie jest podobnie, Miami – wobec słabej postawy Indiany w końcówce sezonu – miało szansę na pierwsze miejsce na Wschodzie, ale przegrywało zastraszająco często. Przy czym trzeba pamiętać o nieśmiertelnej właściwości mistrzów – oni mobilizują się wybitnie na money time, czyli czas kluczowy, decydujące momenty; jak w poprzednim finale, kiedy omal nie oddali na własnym parkiecie mistrzostwa Spurs.

Pytanie, czy ktoś może zaszkodzić finałowi Wschodu Indiana – Miami? Pacers w pierwszej rundzie grają z Atlantą, która końcówkę sezonu miała tragiczną, ale w bezpośrednich grach trzy razy graczy z Indianapolis ograła. Jest jeszcze Chicago, znów bez swojej gwiazdy Derrica Rose’a, ale o sile Bulls stanowi kolektyw, szaleńca obrona, wzajemne poświęcenie. To takie Atletico Madryt koszykówki, nawet ich trener, Tom Thibodeau, wpisuje się w konwencję Diego Simeone – fanatyk zespołowości i gry obronnej. Na drodze Miami stanąć może Brooklyn z bostońskimi starymi wygami – Piercem i Garnettem – którzy z Heat i LeBronem mają rachunki do wyrównania. Co ciekawe, wszystkie cztery mecze sezonu zasadniczego nowojorczycy z Miami wygrali.

O Zachodzie to już w ogóle trudno cokolwiek powiedzieć. Może oprócz tego, że znów cholernie mocno trzymają się San Antonio. Co roku powtarza się frazę o starości weteranów, ich etapie schyłkowym, a im mocniej się to akcentuje, tym ekipa Popovicha gra lepiej. Teraz, jako jedyni, wygrali ponad 60 meczów (62-20), jak zawsze imponują kolektywem i pracą zbiorową. Powtórka z finału zeszłego roku zapowiadałaby się pasjonująco, zwłaszcza, że Spurs pewnie nie mogą wybaczyć sobie tego, jak frajersko oddali mecz nr 6 w Miami, który powinien dać im tytuł. Zrobili tam wszystko, co mogli, by mistrzostwa nie wygrać.

Ale czy do finału uda im się dotrzeć? Zachód imponuje tradycyjną siła – Clippersi odnieśli rekordowe w historii klubu 57 zwycięstw, na ławce mają fachurę Doca Riversa, trenera  t a m t e g o  Bostonu. Jest Oklahoma, której lider Kevin Durant w tym roku odbierze MVP sezonu zasadniczego (chociaż osobiście nie wierzę, by jakikolwiek zespół z Russellem Westbrookiem mógł odnosić sukcesy). Jest Houston Rockets, gdzie odnalazł w końcu swoje miejsce Dwight Howard, u boku Jamesa Hardena, czy Jeremiego Lina. Jest w końcu Dallas, z którymi Spurs grają w 1.rundzie. Wprawdzie obili Maverics w sezonie zasadniczym cztery razy, ale playoff to inna para kaloszy, a stary dobry Dirk wciąż wie, jak wygrywać.

Coby nie pisać – będzie ciekawie. W dodatku bóg sportu fenomenalnie to wszystko poukładał. NBA wchodzi w decydującą fazę w momencie, gdy piłkarskie emocje pomału się kończą – ligi dogaszają swoje rozgrywki, w lidze mistrzów zostały trzy mecze. A kiedy piłkarskie emocje wygasną już całkowicie – rozpali się decydującym płomieniem koszykówka za oceanem. A jak i tam wszystko będzie już wiadomo, to, zanim wystartują ligi na powrót, mamy Mistrzostwa Świata w Brazylii. Oglądać nie umierać. Wiosenno – letnie przesilenie w tym roku pewne. 

środa, 16 kwietnia 2014

Zaproszenie na Białoruś


Autor tego skromnego bloga jest zagorzałym kibicem. Ale oprócz tego jest też zagorzałym podróżnikiem. Jako kibica interesują go przede wszystkim światy elitarne – tam, gdzie poziom sportowy jest najwyższy. Ale jako podróżnika – odwrotnie – interesują go głównie przestrzenie niepopularne, często zacofane i – cywilizacyjnie – ułomne. 

Oraz takie, których obraz bardzo często zafałszowany jest przez media. Jak – to świetny przykład – Iran, który z telewizyjnego ekranu jawi się jako oaza radykalizmu i fanatyzmu, groźnego dla świata. Jak Liban, gdzie tylko smród, brud i wojna. Czy jak Białoruś, gdzie poza Łukaszenką, policyjnymi pałami, ubóstwem, to już nic. Z doświadczenia własnego wiem, że te medialne obrazy mają się tak do rzeczywistości, jak polska piłka do angielskiej – dwa odrębne światy. Z relacji wielu obieżyświatów, co to na nie jednym kontynencie już byli, słyszałem wielokrotnie, że nigdzie na świecie nie spotkali tak życzliwych ludzi, jak w Iranie, i w niewielu miejscach na świecie czuli się tak bezpiecznie, jak właśnie tam.

Jednak komuś, kto wiedzę o świecie czerpie z medialnego pudełka, albo rozhisteryzowanych okładek dzienników, pewnie ciężko będzie w to uwierzyć. Dla niego Iran, czy Białoruś, zawsze będą kojarzyły się groźnie i nieprzyjemnie, choć zapytany, dlaczego, pewnie nie będzie umiał odpowiedzieć. Nawet samemu sobie. Tak jest i tyle.

Dlatego warto wykorzystywać każdą okazję, by te medialne stereotypy obalać, sprawdzać rzecz samemu – zobaczyć, dotknąć, powąchać. Taka okazja nadarza się w przyszłym miesiącu z Białorusią. W Mińsku odbędą się Mistrzostwa Świata w Hokeju na Lodzie, a miłościwie Białorusinom panujący prezydent zdecydował, że każdy, kto posiadał będzie bilet na mecz, może bez wizy na Białoruś wjechać i przez miesiąc po Białorusi się przemieszczać.

Postanowiliśmy skorzystać z okazji, zwłaszcza, że bilety można w kilka chwili kupić przez Internet za niewielkie pieniądze, a z wizami podobno lekko nie było – raz, że dużo droższe, dwa, że ceregieli mnóstwo przy staraniu się o nie.

I tak zostaliśmy kibicami hokeja. Wejściówki mamy na mecz Kazachów z Niemcami 10.maja, ale pewności nie ma, czy nań dotrzemy. Bo plan zakłada zwiedzanie Białorusi rowerami. Jedziemy pociągiem do Grodna, bo wygodniej w ten sposób przekraczać z jednośladami granicę, a stamtąd, gdzie koła poniosą. Ogólny zarys jest taki, by zjeździć zachodnią część kraju, głównie szlakami polskiej literatury – więc i nad Niemnem będziemy, Świteź też chcemy zobaczyć, a i na zamek w Holszanach zawitać. I pewnie w wiele innych miejsc, o których istnieniu nie mamy teraz pojęcia.

Z dala jednak od głównych szlaków, zorganizowanych wycieczek, odizolowanych hoteli. Chcemy przede wszystkim być jak najbliżej Białorusi, a więc Białorusinów, ale nie ze stolicy i głównych miast, a raczej z prowincji. Wśród nich przebywać, z nimi jeść, u nich spać. I ich poznawać. Szczególnie, że na Kresach wciąż mieszka liczna Polonia, która w dodatku nie ma lekko. Poznanie tych ludzi, wsłuchanie się w ich historie, jeśli zechcą się nimi podzielić, to nie tylko zaszczyt, ale i obowiązek.

Zorganizowany przemysł turystyczny w zasadzie uniemożliwia poznanie miejsc, do których turystów zabiera. Wsadzają cię w czarter, odbierają na lotnisku, zawożą klimatyzowanym autokarem do miejsc odosobnienia i izolacji – strzeżonych kurortów będących własnością albo zagranicznego kapitału, albo miejscowych kacyków. Wszystko zorganizowane higienicznie i bezpłciowo. Płacisz za to, by nie myśleć, o nic się nie starać. I niczego o miejscu, w którym przebywasz się nie dowiedzieć.

Z nami, autorem tego skromnego bloga i jego kamratami, jest inaczej: chcemy wtopić się w odwiedzane przestrzenie możliwie najmocniej. Dlatego też wybieramy rower. Bo raz, że na sportowo, a dwa – rower nie pozwala na izolację, jak samolot, wynajęty samochód, czy autobus. Świat z perspektywy roweru to świat maksymalnie obiektywny, który jest na tyle blisko, by dać się dotknąć i zrozumieć. A to jest właśnie naszą ambicję.

Wyjechać zamierzamy w okolicach 5.maja, przebywać u sąsiadów chcemy około dziesięciu dni, choć ramy nie są sztywne i nie mają ograniczeń, jak będzie trzeba, to zostaniemy i dłużej.

Gdyby ktoś chciał dołączyć, miał jakieś pytania, sugestię, albo rady, wie o miejscach, do których warto zawitać i chciałby coś podpowiedzieć – zachęcam do kontaktu. Ale szczególnie namawiam do dołączenia do nas – doborowe towarzystwo, pyszna atmosfera i klawa przygoda – gwarantowane.         

czwartek, 10 kwietnia 2014

Rebelia Atletico. Trwa


Ta rebelia nie zaczęła się w Hiszpanii, by potem rozlać się po Europie. Było całkowicie odwrotnie – narodziła się w Europie, by z czasem przeniknąć do Hiszpanii. A za jej początek uznać trzeba przyjście Diego Simeone – rewolucja Atletico ma twarz, serce i dusze El Cholo.

Nadgryzać ustalony porządek w krainie Cervantesa jego ludzie zaczęli poza granicami kraju, ale na drugim europejskim planie, niepozornie, z dala od elity, której z czasem postanowili rzucić wyzwanie. Po pół roku pracy Argentyńczyka zdobyli Ligę Europejską. Rozgrywki drugiego garnituru, w sam raz dla hiszpańskiego tła. Ale chwilę potem pobili w Superpucharze Chelsea (przed poprzednim sezonem), dając sygnał, że ich ambicje sięgają samych szczytów, że chcą i mogą ruszyć w pogoń za hiszpańskimi hegemonami. W zeszłym sezonie jeszcze nie do końca się udało, bo wszystkie mecze z nimi przegrali, ale święty porządek podkopywali pomału, acz systematycznie. W tabeli usadowili się za kolosami, ale wyraźnie ponad resztą stawki. I na koniec dali kolejny sygnał zapowiadający dalszą rebelię – po 14 latach bez zwycięstwa w derbowym meczu, ze znienawidzonym rywalem, ograli go w finale Pucharu Króla. Na znienawidzonego rywala terenie. Kończąc upokarzający sezon samego Mourinho upokorzeniem niewidzianym w Madrycie (i całej Hiszpanii) od lat. Gwóźdź do trumny, stempel porażki projektu Realu według wielkiego Portugalczyka. Zwycięstwo – symbol, uważający się za największego nie zdobył żadnego trofeum, nie pozwolili na to w ostatnim meczu ludzie Simeone, odszedł pokonany.

A w tym sezonie rewolucja rozgorzała już na całego, czego dowodem był kolejny milowy kroczek – znów obity Real u siebie, tym razem ligowo. Kolejna wygrana bitwa, na kolejnym froncie, znów wygrana symbol rzuconego dominatorom wyzwania. Nie poprzestali na tym. Od początku sezonu wojownicy Simeone idą łeb w łeb z hiszpańskimi panami, przecieramy oczy ze zdumienia, zastanawiamy się – kiedy do cholery oni pękną, bo kiedyś przecież muszą, nie ma tam ani tyle talentu, ani odpowiedniego zaplecza na takie rozboje. A ci nie tylko nie pękają, ale jeszcze otwierają front kolejny, na szczytach szczytów – w samej Lidze Mistrzów. Nie przegrali tam żadnego meczu, a gdyby wytrzymali dwie końcówki w Sankt Petersburgu i Barcelonie – wygraliby wszystkie mecze. Fenomen.    

Paradoks: im bardziej powinni być wyczerpani, im mocniej powinni się słaniać – tym silniejsi się wydają. W Hiszpanii wyszli na czoło stawki, w Europie, na rewanż z Barceloną, wyjdą z mocniejszej pozycji. Paradoks kolejny – rewolucję totalną wzniecili w najmniej możliwym ku temu momencie. Kiedy porządek, w którym dominuje klasa panów – Barca i Real – a reszta jest tylko nędznym tłem, wydawał się ustalony raz na zawsze. Którego kształt ustaliła forsa.

Powtórzmy lapidarnie to, co oczywiste: giganci hiszpańskiej piłki zdobyli olbrzymią przewagę nad konkurencją dzięki dominacji ekonomicznej. Globalne korporacje, jakimi uczyniła ich komercyjna nowoczesność, wypracowują ogromne przychody dzięki temu, że w każdym zakątku globu, od Seulu po Kinszasę można kupić produkty firmowane ich nazwą, największe globalne marki płacą krocie za możliwość ogrzania się w bliskości świętych barw, mają największe stadiony generujące największe przychody, co roku wyciągają pokaźne sumy z Ligi Mistrzów i żeby niesprawiedliwość była pełna, to jeszcze prawa do transmisji z ligi hiszpańskiej sprzedają same, tak, by jak największe zyski przeznaczyć dla siebie, a reszcie rzucić nędzne ochłapy. Reszcie, która w dotkniętej kryzysem Hiszpania ledwo wiąże koniec z końcem, jest po czubki głów zadłużona, żeby przetrwać musi sprzedawać swoich najlepszych piłkarzy (często właśnie gigantom), co sportowo jeszcze je osłabia. Hiszpania nie doczekała się też żadnego dobrodzieja w turbanie, który z dnia na dzień przemieniłby łachmaniarza w księcia, co to rzuci wyzwanie potęgom. O równej rywalizacji można było jedynie pomarzyć, kształt ligi ustala mamona, zanim jeszcze zabrzmi pierwszy gwizdek sezonu.

Ale to przeciw takiemu kształtowi świata zbuntowali się ludzie Simeone. Jego piłkarze realizują marzenia kibiców wyczarowujących z ginowej butelki życzenie o drużynie, która rozbije duopol hiszpańskich gigantów. Gigantów, którzy dominują w lidze już od tak dawna, że nie bardzo wierzymy, iż faktycznie 10 lat temu tytuł mógł zdobyć ktoś spoza pary Barcelona – Real (najlepsza była wówczas Valencia). Atletico już odniosło ogromny sukces – kiedy przestaliśmy pytać: kiedy padną? A zaczęliśmy: czy w ogóle padną?
A paść wcale nie muszą, bo klucz do ich sukcesów leży w ich trenerze. To urodzony zwycięzca. Jako piłkarz wygrywał z Atletico podwójną koronę (1996 r.), z Interem P. UEFA (1998r.), z Lazio Superpuchar Europy (1999r.) i potrójną koronę we Włoszech (przełom wieków). Klucz jednak tkwi w jego mentalności i osobowości. Gracze Simeone rzucają się rywalom do gardeł jak wściekłe psy, nie godzą się z wynikiem innym niż własne zwycięstwo, żelaźnie bronią i zajadle atakują, kontrolowana, twórcza agresja to ich znak rozpoznawczy. Simeone był człowiekiem środka pola, wyspecjalizowany w morderczej walce z największymi boiskowymi zakapiorami, człowiekiem do zadań specjalnych, który krwią, potem i łzami dążył po trupach do celu (to on sprowokował swoim faulem czerwoną kartkę Beckhama na MŚ we Francji). Grając jako defensywny pomocnik (a był jednym z najlepszych na tej pozycji) potrzeba umiejętności piłkarskich, ale jeszcze bardziej cech wolicjonalnych. Tam nie ma miejsca na dylematy, wątpliwości, słabostki. Zawahasz się – to zginiesz. Jego piłkarska pozycja jest kluczowa w rozumieniu zespołu, który prowadzi, bo chce go widzieć takim, jakim był sam na boisku – jako drużynę, która nie zastanawia się, czy rzucać wyzwanie rywalom, nie boi się wypowiadać wojen, wierzy we własne sukcesy, szaleńczo do nich dąży. Swojemu zespołowi nadał Simeone własną osobowość.

I tak jak nie pękają jego gracze w pojedynczych meczach, tak też nie pękają – w tym sezonie – na długim dystansie. I sami z siebie nie pękną, trzeba ich do tego zmusić. W rebelii Atletico została jeszcze jedna niepokonana, symboliczna przeszkoda: Barcelona. Zwarli się już w tegorocznej kampanii czterokrotnie. Czterokrotnie padł remis. Nikt nie wygrał. Nikt nie przegrał. Poszczególnych bitew Simeone nie oddawał, ale wojnę na razie przegrywa. Po dwóch remisach nie zdobył Superpucharu Hiszpanii. Remis na Vicente Calderon też korzystniejszy wydaje się dla Barcy (w obliczu ostatniego meczu sezonu u siebie). Teraz – paradoksalnie – kolejny remis może zadowolić obie ekipy. W zależności tylko, jaki..

Dlatego Barcelona musi zacząć dławić tę rebelię tam, skąd wyszła. W Europie. Nie może pozwolić wojownikom Simeone na jeszcze jedno symboliczne zwycięstwo, zwycięstwo, którego jeszcze nie odnieśli – zwycięstwo nad Barceloną właśnie. To może być ich kolejny mentalny dopalacz – w sam raz na końcówkę sezonu, w sam raz na dokończenie powstania. Albo początek końca tego buntu, stłamszonego w Europie, a potem w Hiszpanii, może i w ostatniej kolejce sezonu. Stłamszonego wszelkimi możliwymi sposobami – choćby nieczystą grą, choćby cynizmem, cwaniactwem. Z nimi inaczej się nie da. 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Wielki Mistyfikator


Znów daliśmy się nabrać. Kolejny raz.

Widzieliśmy – albo lepiej: chcieliśmy widzieć – Arsenal inny niż przez lata. Potrafiący regularnie ogrywać drugi angielski garnitur, nierozdający masowo punktów średniakom, wygrywający mimo niesprzyjających okoliczności, wyszarpujący zwycięstwa (West Ham, Cardiff). W końcu solidnie broniący, z parą stoperów na miarę najlepszej w lidze.

Dostrzegaliśmy – albo lepiej: chcieliśmy dostrzegać – zmianę ich mentalności. Wydorośleli, można było powiedzieć, potrafią grać cynicznie, wycofywać się, a jak trzeba – zadać śmiertelny cios (jak w Dortmundzie). Nierzucający się już bezmyślnie do naiwnych ataków, wyleczeni ze ślepej idei ciągłych, zmasowanych wygibasów ofensywnych, narażający się w ten sposób na wypunktowanie co cwańszym ekipom. Nie stracili szans na mistrzostwo – jak zazwyczaj – w okolicach stycznia.

Stracili w okolicach kwietnia. I znów można by – jak zawsze – znaleźć milion usprawiedliwień. Że fatalnie niesprzyjający kalendarz skazujący Kanonierów na grę przez dwa miesiące samych wykrwawiających szlagierów. Że ciągłe kontuzje najlepszych graczy, ciągła z konieczności rotacja. Że za krótka ławka, niezdolna do uzupełnienia braków. Że napastnik bez zmiennika (wyjście na Bayern z Sanogo..). Że słabsi finansowo nie mogą wydać – jak Tottenham – stu milionów w jedno lato. Że nie pompują rynkowej bańki absurdalnymi kwotami za transfery i kontrakty, że wolą – romantycznie – wychowywać, co czyni ich naturalnie słabszymi.

Że to, sramto i owamto. Arsene Wenger – mistrz znajdywania obiektywnych usprawiedliwień, mistrz tłumaczenia siebie, mistrz wymówek, w które wielu (przez lata!) wierzyło i nadal wierzy. Ale przede wszystkim – mistrz obłudy.

Arsenal wychowuje? Bzdura. Wyciąga już ukształtowanych 15-16 latków, nadaje im swój – to prawda – świetny szlif, kiedy wchodzą w dorosłość. Dorobił się Wenger tytułu złodzieja dzieciaków, na pieńku ma zwłaszcza z Barceloną – z La Masii czerpie, wbrew woli klubu, hurtowo, kusząc funtami i lepszą perspektywą rozwoju. Niejednokrotnie płaci za gołowąsów grube miliony. Na obcych angielskich stadionach śpiewają mu: „Leave this kids alone”. Oczywiście Wenger chwali ostatnią decyzję FIFA karzącą Barcelonę za wyrywanie młodych ludzi z ich naturalnego otoczenia. Mistrz hipokryzji.

Arsenal nie wydaje dużo? Bzdura. Zanim położył blisko 50 baniek za Ozila, wydał kiedyś podobną kwotę w ostatnim dniu okienka transferowego – słynne zakupy „last minute”. Arsenal wydaje, ale wydaje fatalnie, wtedy przepłacał za towar już przebrany, teraz Niemca też brał w ostatniej chwili, bez okresu przygotowawczego z nowym zespołem. Ozil miał odmieć Arsenal na początku sezonu, ciągnąć go wzwyż swoją dobrą grą i ciągnąć w dół, gdy wykończyła go fizycznie angielska piłka. Może gdyby przyszedł w czerwcu/lipcu, przygotował się należycie do nowych wyzwań w nowej lidze z nowym zespołem, nie zaniemógłby w połowie sezonu. Ozil już w Hiszpanii nie imponował fizycznie, gdzie większość meczów rozgrywał w spacerowym tempie. A co dopiero w Anglii.

Za krótka ławka? A kto przeszedł samego siebie na nowo definiując pojęcie absurdu? Potrzebowali Kanonierzy zimą napastnika, a wypożyczyli pomocnika Kallstroma, ale wiedząc, że przez dwa miesiące będzie kontuzjowany, akurat dwa najgorętsze miesiące z zatrzęsieniem meczów o wszystko. Pisałem już o tym – w tym miejscu – po czasie można dodać, że faktycznie dodatkowy pomocnik, w obliczu pomoru w drugiej linii, by się przydał, gdyby tylko był zdrowy..

Kontuzje? Znów padli najważniejsi. Nie na chwilę, a na długie miesiące. Jak co roku. To nie może być przypadek, że w każdym sezonie kilku graczy wypada na wiele kolejek. Ile razy poważnie łamali się już ci młodzi, teoretycznie o najsilniejszych organizmach, u progu karier? Chamberlainy, Walcotty, Ramseye, Wilshery? O ile lepsi byliby, gdyby rozwijali się normalnie, bez przerw? I gdzie leży tego przyczyna? Wenger za szybko wypuszcza na pierwszoligowe młócki? Za bardzo obciąża młode organizmy? Kuleje opieka medyczna? Coś musi być na rzeczy.

To są wszystko sprawy makro, w tych mikro też było jak zawsze. Arsenal ciułał punkty z przeciętniakami, ale szlagiery oddawał jak zwykle, a solidna obrona rozsypywała się podczas upokorzeń z Chelsea, czy Liverpoolem. W internecie roi się od zawstydzających zestawień, w których Arsenal bije rekordy nieudolności (punktowe i bramkowe) w meczach z czołówką w ostatnich latach. I znów pozostała mu walka o ledwie czwarte miejsce.

Mistrz zakłamań – jeśli Arsenal zmieści się w czwórce – znów będzie mówił o sukcesie, którymś tam z rzędu awansie do LM. Symboliczne – z braku sukcesów prawdziwych trzeba wymyślać pseudo zastępniki. Takim jest dla Wengera czwarte miejsca, bo Londyńczycy przeistoczyli się już dawno z elity w wyższą klasę średnią. Biją się wiecznie o ostatnie miejsce, które daje nawet nie awans do LM, a ledwie do ich eliminacji (w których omal nie odpadli niedawno z Udinese). To jest ich szczyt, wyżej nie podskoczą, czwórka – to jest ich małe mistrzostwo Anglii.

Pytanie zasadne od lat – czy Arsenal jest bardziej klubem sportowym, czy już korporacją finansową, w której futbol schodzi na drugi plan, jest tylko pretekstem do spraw ważniejszych – do zarabiania. Bo skoro Wenger mówi o czwartym miejscu jak o sukcesie, dyrektor finansowy o tym, że brak pucharów mu nie przeszkadza, bo ważniejsza jest płynność finansowa, że zamiast wygranych turniejów słychać ciągłe chwalenie się stadionem przynoszącym rekordowe zyski, to rodzi się pytanie – czy poziom sportowy klubu wciąż jest priorytetem, czy ustąpił miejsca innym wartościom?

I co na to kibice, którzy muszą płacić największe kwoty na świecie za oglądanie zespołu – fakt, w komfortowych warunkach – który stacza się od lat w bylejakość, traci na sportowym znaczeniu, jest pośmiewiskiem.

Bo za chwilę zabraknie nawet Ligi Mistrzów. Od kilku sezonów Kanonierzy dramatycznie bronią się przed wypchnięciem z czwórki, w tym roku mogą słać chyba kwiaty sir Alexowi, bo gdyby nie abdykacja Szkota, jego Manchester raczej nie zsunąłby się w środek tabeli. A gdyby się nie zsunął, to Arsenal nie prężyłby się z punktem przewagi nad piątym Evertonem. Evertonem, z którym za chwilę może zamienić się miejscami.

I temu rozwiązaniu – przyznaję uczciwie – mocno kibicuję. Widać było w niedzielę, kto zasługuje bardziej na elitarne rozgrywki. Everton zachwycał zadziornością, swobodą i dynamiką budowania akcji, walecznością, ale i pewnością siebie pozwalającą popisywać się, co chwila, sztuczkami technicznymi, które nie były sztuką dla sztuki, ale realnym zagrożeniem. Urokliwa ekipa Martineza potrafiła rozkochać w sobie z miejsca, ta Wengera przypominała starą, zmęczoną chabetę bez cienia ikry (może poza Chamberlainem). W meczu przecież być może kluczowym dla ostatecznego kształtu podium!

Arsenalowi życzę, by do Ligi Mistrzów nie awansował. Bo po co? By słuchać Wengera, że zrobił to po raz osiemnasty z rzędu? A potem słuchać, że nasty raz awansował dalej? A potem nasty raz odpadł w 1/8, ale odpadł przecież znów z elitą – Barceloną, Bayernem, czy innym – pechowy ten Arsenal – kolosem? No, ale najlepsi na kolosów przecież już w lutym nie wpadają..

Życzę sukcesu ekipie Martineza, bo po prostu na niego zasługuje, tak samo jak mistrzostwa życzę drużynie Rodgersa. Bo to ostatecznie skompromitowałoby fałszywe tłumaczenia Wengera, dlaczego przez lata nic nie wygrywa. Zresztą, już kompromituje. Liverpool bije się o mistrza (i zachwyca) bez wielkich transferów, budżetu, szerokiej ławki, Everton może wypchnąć Kanonierów z czwórki opierając swą siłę na znakomitych zadaniowcach i wypożyczonych młodych gwiazdeczkach, niechcianych gdzie indziej.

I paradoks: Arsenal może, po raz pierwszy od lat, wypaść z elity grając jednocześnie najlepszy od lat sezon. W którym najdłużej liczył się w walce o mistrzostwo. Czyli co, symboliczne, że nic już nie powstrzyma ich staczania się w przeciętność, stoczą się akurat w wybitnym – na ich standardy – roku? Czy tam po prostu wszystko jest na niby: niby-sport, niby-sukcesy, niby-trener?